niedziela, 28 sierpnia 2011

Do serca przytul psa, część 1

Dom jest prawdziwym domem tylko wtedy, gdy są w nim dzieci i psy. Dom tworzą nie ściany, kominki, lśniące podłogi lecz mieszkający w nim ludzie. Rodzina. Najlepiej, żeby była wielopokoleniowa. Babcie, dziadkowie, prababcie, ciotki i wujkowie, rodzice i dzieci.

Przy dzisiejszych metrażach większości mieszkań jest to fizycznie niemożliwe a i psychicznie nie do zniesienia. A gdzie tu jeszcze znaleźć miejsce dla psa?

Myśląc o domu widzę obszerne, widne pokoje, werandę obrośniętą dzikim winem, na której wieczorami zasiada cała rodzina. Widzę ogrod z warzywnikiem, rabatami kwiatowymi. Przy ścieżkach płoną nasturcje. Dalej sad owocujący jesienią najwspanialszymi jabłkami na świecie: antonówkami, malinówkami, kosztelami, gruszkami klapsami, śliwkami węgierkami i damaszkami.

Przed domem biegają dzieci w otoczeniu psów, dużych i małych, rasowych i kundelków.

O każdej porze roku i dnia można zarzucić na siebie byle co i wyjść przed dom z kubkiem kawy. Przywitać pierwsze promienie słońca, usłyszeć śpiew ptaków lub nocą popatrzeć w gwiazdy.

Mój dom, moje miejsce na ziemi.

Nie mam takiego miejsca, wszędzie jestem gościem.

Żaden pies nie ma w tej chwili mnie.

W naszej rodzinie od najdawniejszych czasów zawsze były psy, co najmniej dwa. Mały i duży.

W latach dzieciństwa mojej mamy dziadkowie mieli trzy psy. Jeden pies duzy, rasy nieokreślonej i imieniu mnie nieznanym ( lub zapomnianym). Drugim była suczka Lalka, szpic biały. Trzecim czekoladowy jamnik Figa. Muszę tu wspomnieć, że dzidkowie byli nauczycielami i mieszkali w szkole, na piętrze. Mieszkały tam jeszcze inne nauczycielki, którym ilość psów nieco przeszkadzała. Bały się po prostu takich dzikich, ogromnych i krwiożerczych bestii.:))) Pewnego dnia taka właśnie nauczycielka powiedziała mojej babci, że  sobie nie życzy żadnych psów w tym domu. Wtedy moja babcia stanęła na szczycie schodow prowadzących na piętro, i powiedziała: proszę pani, jestem u siebie i jak będę chciała to sobie tygrysa kupię!!


Moja mama, jej brat i pies Lalka. Rok 1932.


Przed budynkiem szkoły. Po prawej babcia i pies, którego imienia nie pamiętam.

Rodzice moi w początkach małżeństwa mieszkali we Wrocławiu. Było to tuż po wojnie. Przygarnęli psa,owczarka niemieckiego. Dosłownie niemieckiego, pozostawionego na ziemiach zachodnich właśnie przez jakiegoś Niemca. Pies miał na imię Lord. Był piękny, posłuszny, wierny. Nie dopuszczał w pobliże mojej mamy nikogo. A wyciągnięcie ręki w kierunku mamy, choćby w celu przywitania się, kończyło się wściekłym atakiem Lorda.

A to właśnie Lord i moja mama.

Rolę małego, pokojowego pieska w ówczesnym domu moich rodziców, pełniła mała świnka Lusia.

Była prezentem, przeznaczonym  na szynki na święta. Biedna Lusia jednak chyba coś przeczuwała, bo postanowiła nie rosnąć. Pozostała śliczna i malutka. Chodziła krok w krok za moją mamą po mieście.


Oto świnka Lusia.

cdn.

sobota, 27 sierpnia 2011

Listy z tamtych lat

Mój syn przebywał dwa lata w USA. W tym czasie dostałam od niego kilka maili. Gdybym nie widziała adresu poczty z jakiej list ten dotarł, nie wiedziałabym, że to od syna. Równie dobrze mogłabym sama go napisać i wydrukować. Wyglądałby tak samo.

A ja tak bardzo tęsknię za prawdziwym listem, napisanym na papierze, piórem, ręką bliskiej osoby, jej charakterem pisma. Takie listy mają duszę. Żyją przez wiele, wiele lat, bo na nich zachowała się cząstka kochanych osób, których już między nami nie ma.

W dzisiejszych czasach poczta przesyła pisma urzędowe, dokumenty, może czasem kartki z życzeniami czy ślubne zaproszenia oraz przesyłki z allegro.

Wiem, że poczta elektroniczna jest błyskawiczna, sama z niej korzystam. Tylko, że po takim liście nie pozostaje żaden ślad, poza maleńkim bezosobowym plikiem. Nie da się go schować do kuferka z rodzinnymi pamiątkami.

Przeglądałam właśnie dzisiaj stare listy. Począwszy od tych pisanych ręką mojej babci w latach jej młodości, do listów z czasów wojny aż do tych, które otrzymywałam od mojego ojca. Czytając te listy teraz, wyobrażam sobie osobę, która je pisze, widzę jak trzyma pióro, jak się zastanawia, widzę malujace się na jej twarzy uczucie. Wracam do tamtych lat, do lat, których cząsteczka pozostała na tym skrawku pozółkłego papieru listowego.Takich wzruszeń nie zapewni żadna poczta elektroniczna czy sms.

To jest moja babcia w roku 1920, przed ślubem ze swoim kochanym Lucjanem.




.

List z czasów narzeczeństwa moich dziadków. Panie Lucjanie!- tak, w tamtych czasach do narzeczonego nie mówiło się po imieniu.

W późniejszych latach, już jako żona, babcia pisała listy do dziadka przebywającego w Krakowie, listy na maleńkim, zgrabnym papierze listowym.

 

A tak wygladała autorka listów, lata trzydzieste ubiegłego wieku.

"ponieważ odszyfrowałeś moje wykreślenie ( z poprzedniego listu), więc muszę Ci już otwarcie wszystko napisać. Otóż dałam do odnowienia krzesła i kanapę i zrobić materace do łóżek i to mi wyrwało 200 złotych. Chciałam Ci zrobić niespodziankę i dlatego przekreśliłam. (....) Nie wyobrażam sobie jak można się nudzić w Krakowie. Mój Drogi, pilnuj się, bo pokus tam nie brak."

"....będę czekać z utęsknieniem na list, a poźniej na Ciebie. Śniło mi sie, że byłam z Tobą w górach i tak bardzo mi sie te góry spodobały, że nawet po przebudzeniu ten zachwyt pozostał. Kończę całując i ściskając swojego Lucy, Anka."

A to jeden z ostatnich listów napisany przez Zbyszka do rodziców, którzy przebywali w Kąpielach Wielkich.


"U nas wszystko w porządku, zarabiamy, mamy co jeść. Ale mnie dreczy jedno pytanie: jak zyć? Co robić w wolnych chwilach. Ja muszę mieć plan czy nawet cel w życiu, a teraz nie wiem, nic nie wiem. (...) potrzebny mi jest Tatuś ponieważ mam szereg kwestii co do których mam watpliwości i chciałbym porozmawiać. (...) Babcia juz ciężko pracować nie może. Nie mamy opieki a sami dbać o niektóre rzeczy nie umiemy. Ale myślę, że jeszcze rok wojny w tych warunkach wytrzymamy."

Pół roku później  już nie żył...

Brat mojej babci zmarł już po opuszczeniu obozu , w drodze do domu. Zdążył jeszcze przesłać do swojej matki karteczkę ze zwykłego papieru pakowego z nakreslonymi pospiesznie kilkoma słowami.


A ja , jako mała dziewczynka , otrzymywałam takie listy od mojego Taty.


Listy były pełne pięknych rysunków wykonanych jego ręką.


Wśród listów w rodzinnym archiwum znajdują sie też takie jak ten: przysłany przez Władka z obozu , z bloku 11- bloku śmierci...



Ciężar matczynych łez

W starej teczce z rodzinnym archiwum znalazłam dwie kartki zapisane drobnym pismem mojej babci. Papier jest mocno zniszczony, w niektórych miejscach duże brązowe plamy uniemożliwiają już odczytanie tekstu.

Na tych czterech stronach zapisane zostały wspomnienia z jednego miesiąca. Z września 1939 roku. Krótka relacja z wojennej tułaczki mojej babci, dziadka i ich trójki dzieci.

Z pewnością były jeszcze dalsze strony, niestety nie zachowały się do dnia dzisiejszego. Historia urywa się po kilku dniach wędrówki, przypuszczam, że gdzieś około 10 września.

Przepisałam te wspomnienia, aby je zachować dla dzieci i wnuków.

Warte są tego, aby je przeczytać i pomyśleć o ludziach sprzed siedemdziesięciu lat, o ludziach, których poukładany i szczęśliwy świat dramatycznie zawalił się jednego dnia. Musieli odnaleźć w sobie siłę, determinację i odwagę, aby przetrwać, aby ratować swoje dzieci. Niestety, jak już pisałam we wcześniejszych notkach, nie udało się wszystkich uratować.


Wakacje 1939 roku. Ostatnie wspólne lato. Władziu i Zosia.

Lato 1939. Moja babcia, dziadek i najstarszy syn Zbyszek.
***
„O świcie 1 września 1939 roku budzi nas warkot pierwszych niemieckich samolotów nadlatujących nad Siewierz. Wszystkich ogarnia panika, zrywamy się na równe nogi. Nie bardzo wiemy co począć. Dzieci przestraszone stoją cicho w kąciku. Wyglądamy przez okno i widzimy jak do Siewierza ciągną tłumy uciekinierów ze Ślaska. Po południu już cały Siewierz jest nimi wypełniony.

Wieczorem mieszkańcy przygotowani są już do ucieczki. Postanawiamy więc i my wszyscy wyjechać. Trudno mi w tej chwili przypomnieć sobie i zrozumieć powód naszej ówczesnej decyzji, ale ja postanawiam jechać wieczorem 1 września z nauczycielkami, zabierając ze sobą dwoje młodszych dzieci- Zosię i Władzia. Mąż decyduje się jechać nazajutrz ze starszym synem Zbyszkiem.

Pakujemy nasze pospiesznie zebrane bagaże na auto ciężarowe i wyruszamy w kierunku Żarek.

Po drodze spotykamy wozy załadowane dobytkiem, przywiązane do wozów krowy, owce. Dalej widzimy maszerujące wojsko. Od czasu do czasu słyszymy huki i świst kul. Na szosie jest taki tłok, że trudno jechać.

Przyjeżdżamy do Szczekocin. Na rynku tłumy ludzi. Autobusy nie kursują z braku paliwa. Zostajemy na rynku z bagażami. Czekamy na okazje do Jędrzejowa.

Przybywa coraz więcej furmanek, ludzi na rowerach, aut z uciekinierami. Po dłuższym czekaniu udaje nam się znaleźć miejsce w aucie ciężarowym jadącym do Stopnicy.

W pobliżu Pińczowa znowu słyszymy warkot samolotów, wychodzimy z auta i chowamy się w bramie. Tam dowiaduję się, że przewidywane jest duże bombardowanie Pińczowa. Postanawiam więc nie zostawać tu tylko jechać dalej. Do Stopnicy przyjechaliśmy dosyć spokojnie i bez problemów. Jednak przy wjeździe do Jędrzejowa zatrzymuje nas alarm. Stoimy dosyć długo pod drzewami.

W Jędrzejowie panika okropna. Wyjeżdżamy autem ciężarowym znowu w kierunku Stopnicy.

Tam nocujemy na rozłożonej na ziemi słomie. Rano staramy się o furmankę do Staszowa. W Stopnicy jednak wszyscy pakują się i również szykują do ucieczki. Wszystkie pojazdy załadowane.

Stoję z dziećmi na rynku obserwując jak ludzie ze wszystkich stron uciekają, na furmankach, rowerach, pieszo. Czuję się coraz bardziej bezradna i przestraszona, nie mogę tego jednak po sobie pokazać, aby jeszcze bardziej nie wystraszyć moich dzieci. Mówię, że wszystko będzie dobrze.

W tym momencie Zosia spostrzega ,jadących na rowerach, Lutka i Zbyszka. Co za ulga! Znowu jesteśmy wszyscy razem. Nie wiemy jednak co robić dalej. Wracać czy jechać w nieznane. ? Doszliśmy do wniosku że za Wisłą będziemy bezpieczni. Ruszamy więc pieszo do Staszowa. Na szosie tłumy ludzi, samochody, furmanki, wojsko. W połowie drogi zabieramy się na furmankę z pocztą i dojeżdżamy do Staszowa. Na rynku pełno wojska. Zdobywamy kawałek wojskowego chleba. Jemy go popijając czystą wodą. Jest to nasz pierwszy posiłek od chwili wyjazdu z Siewierza.

W oczach dzieci naszych widzę ogromne zmęczenie i strach a łzy zamiast płynąć na twarz spadają ciężkimi kroplami na serce i czuję wyraźnie ten ich straszny ciężar.

Na furmance jedziemy dalej w kierunku Opatowa. Lutek ze Zbyszkiem jadą za nami na rowerach. Po drodze zatrzymują się, aby napić się mleka i tracimy ich z oczu.

Jestem zrozpaczona, przerażona, sama z dwójką dzieci. Wiem, że muszę być silna, ale tak bardzo się boję.

Podróż staje się coraz bardziej niebezpieczna. Stale słychać warkot samolotów, widzimy ogromne leje po bombach, coraz częściej musimy zeskakiwać z wozów i chronić się przed bombami i kulami z karabinów maszynowych. W pobliżu Opatowa nadleciała cała eskadra samolotów. Zeskakując z furmanki tak niefortunnie stąpnęłam, że zwichnęłam sobie nogę. Momentalnie spuchła. Jedziemy dalej, noga puchnie i bardzo boli. Tracę siły i nadzieje, że ten koszmar kiedyś się skończy. Znów samoloty, znowu chowamy się pod drzewami. Jeden z samolotów zniża się nad drzewo ,pod którym stoję, widzę wyraźnie twarz człowieka, który zaczyna strzelać z karabinu maszynowego. Kulki lecą razem z liśćmi obok mnie, uderzają w moje ubranie, przytulam mocno dzieci i modlę się. Ani jedna kula nas nie dosięgnęła.

Dojeżdżamy do Opatowa wieczorem w całkowitych ciemnościach. W mieście pełno wojska szykującego się do wymarszu. Wiem, że musimy jechać dalej, ale chciałabym najpierw znaleźć Lutka z synem. Jechali przecież na rowerach i powinni już tu być. Ponieważ jest bardzo ciemno i nikogo nie możemy dojrzeć, wołamy głośno ich imiona. W ten sposób znajdujemy Zbyszka. Niestety jest sam. Jest tak zmęczony, że nie może mówić. Szczęśliwym trafem znajdujemy dobrych ludzi, którzy ugościli nas i zaproponowali aby syn został u nich , wyspał się, a jutro wyruszy za nami. Może nawet uda mu się odnaleźć ojca, którego na próżno szukałam po całym Opatowie.

Zostawiam śpiącego syna i w ciemną noc wyruszam z pozostałą dwójką dzieci dalej. Furmanek na drodze stale przybywa, ciągną ze wszystkich stron.

O świcie dojeżdżamy do Ożarowa. Zauważam, że w pobliżu naszej furmanki zsiada z roweru mój mąż.! Zosia zaczyna wołać: tatusiu!, ja również wołam uradowana, że go odnalazłam. Tymczasem Lutek nas nie słyszy, wsiada na rower i odjeżdża. Ogarnia mnie rozpacz. Syn został w Opatowie, mąż pojechał w nieznane. Czy się jeszcze spotkamy? Gdzie mam dalej jechać z Zosią i Władziem?

(…..)

Przeszliśmy pieszo około dwóch kilometrów, aż zabrał nas na bryczkę jakiś oficer. Z nim dojeżdżamy do Kraśnika. Wstępuję do małego sklepiku. Tam właściciel częstuje nas herbatą, dzieci jedzą po kawałku ciemnego żołnierskiego chleba. Zaproponowano nam, abyśmy chwile odpoczęli, dzieci ledwo trzymały się na nogach. Byliśmy po nieprzespanej nocy i 36 godzinnej podróży na furmance. Odpoczywamy dwie godziny i wychodzimy na ulicę.

Zauważyliśmy budynek szkoły i tam postanowiliśmy się udać. Żona kierownika szkoły przyjęła nas bardzo serdecznie, na noc zostaliśmy ulokowani w jednej z klas na garstce słomy Poszlismy spać, kładąc pod głowy nasze swetry a przykrywając się płaszczami.

W środku nocy budzę się i słyszę, że ktoś wchodzi do klasy. Odwracam głowę w kierunku drzwi i widzę jak kierownik prowadzi do nas mojego męża i syna, którzy spotkali się po drodze i też postanowili przenocować w szkole w Kraśniku. Serdecznie wtedy podziękowałam Bogu za nasze szczęśliwe spotkanie.

Na drugi dzień rano rozpoczynamy starania o furmankę w stronę Lublina. Jedziemy bardzo powoli, ponieważ ciągłe naloty zmuszają nas do dłuższego przebywania w schronach i rowach przeciwlotniczych. Po drodze dowiadujemy się, że nie ma możliwości dostania się do Lublina. Zmieniamy więc kierunek drogi i udajemy się do Krasnegostawu. Jedziemy dla bezpieczeństwa polnymi drogami. Na noc zatrzymujemy się na folwarku w Żółkiewce. Właściciel przyjmuje nas bardzo serdecznie, zjadamy obfity posiłek, pierwszy taki od czterech dni.

Wieczorem wyruszamy dalej. Noc jest bardzo zimna, dzieci drżą, śpiące jeszcze bardziej odczuwają dotkliwy chłód. Przykrywam je swoim płaszczem. Wpatruję się w ciemność, boję się zasnąć, z trudem znoszę zmęczenie, chłód i ból nogi, która chyba spuchła jeszcze bardziej i zrobiła się sina. Nie mówię jednak o tym mężowi, aby go nie martwić. Widzę jaki czuje się bezradny.

O świcie dojeżdżamy do Krasnegostawu. Spotykamy kobietę, która proponuje nam gościnę. Wreszcie możemy odpocząć spokojnie, mając dach nad głową. Od razu kładziemy się spać i zasypiamy kamiennym snem.

Jednak tylko dwa dni mogliśmy się cieszyć tym błogim odpoczynkiem. Popłoch w mieście zmusił nas do wyjazdu dalej, przed siebie, w nieznane.”

Tu rękopis się urywa.

Młodość, teatr i ścierka w zupie

Nie lubię września, a to z powodu bardzo prozaicznego. Zaczyna się rok szkolny. Wydawałoby się, że mnie to juz nie dotyczy. Taki wniosek jednak jest błędny. Czy tego chciałam czy nie, zostałam babcią. A co robią wszystkie babcie o tej porze roku? Odprowadzają wnuki do szkoły, pamietają co trzeba zabrać i co przygotować, kiedy jest zebranie a kiedy wycieczka. Pamiętają o książkach i kapciach. Kupują batoniki i soczki. Czekają przed szatnią na niskich i niewygodnych ławeczkach w niewyobrażalnym hałasie. W każdym razie ja tak robię...

A tak mi się nie chce chodzić do szkoły!

Gdzie się podziały moje szkolne lata?

Paskudne były, ale teraz z perspektywy tych wielu minionych lat wspominam je z łezką w oku. Pewnie dlatego, że byłam wtedy młoda i całe życie było przede mną. Już nie jest.
Nie lubiłam szkoły, ale lubiłam uroczystość rozpoczęcia roku szkolnego. Początek czegoś nowego, nieznanego, pełnego tajemnic, niewiadomego. Miałam nowiutkie książki, poważniejsze i mądrzejsze niż w roku poprzednim, nowe ubranie, mogłam z góry patrzeć na te dzieciuchy z młodszych klas. Było to przyjemne.

Pierwszego września ubierano mnie w obowiązkową białą bluzkę, która nawiasem mówiąc była okropna, nietwarzowa, niemodna. Kołnierzyk zapięty pod samą szyję dusił niemiłosiernie. Spódniczka oczywiście musiała być granatowa, w możliwie najbrzydszym odcieniu granatu, plisowana. Zazdrościłam koleżankom, które miały spódniczki drobniutko plisowane. Ja niestety miałam plisy grube a spódniczka uszyta była przez mamę. Mama moja twierdziła, że dziecko ma być ubrane skromnie, nie musi się nikomu podobać, przecież to tylko dziecko. Tak więc ja nie podobałam się ani sobie ani nikomu innemu. Przekładało się to na relacje z koleżankami i kolegami niestety.

Na moje dyskretne uwagi na temat  wyglądu odpowiedź matki była stale taka sama : głupstwa gadasz! Przestałam więc gadać i unikałam szkoły i wrednych dzieciaków jak tylko mogłam. To z kolei powodowało kłopoty i w domu i w szkole. Byłam piętnowana przez nauczycielki publicznie, przy wszystkich moich wrogach, ku ich uciesze.Piękne szkolne lata!
Pierwszego dnia jednak szłam ze wszystkimi pełna nadziei i wiary w lepsze jutro. Zaopatrzona byłam co roku w róże zerwane w naszym ogródku. Każde z dzieci niosło jakiegoś badyla dla ukochanej nauczycielki. Lizusy taszczyły ogromne bukiety, w które zaopatrzyli je przezorni rodzice traktujący ten zakup jako inwestycje w przyszłość swojej pociechy. Świetlaną przyszłość w naszej kochanej socjalistycznej ojczyźnie. Polska była wtedy ludowa, jak wszystko. Ja nie specjalnie. Nie bardzo dawałam się urobić jak plastelina, żeby przystawać  do ciasnych ram komunistycznej szkoły. Drogo za to płaciłam. Uważana byłam za upośledzoną umysłowo i chorą psychicznie.

Jedyna rzecz, dla której wytrzymałam w tej szkole to był teatr.

Mieliśmy w szkole ogromną aulę a w niej wspaniałą scenę teatralną z całym zapleczem, garderobami, pomieszczeniami technicznymi mieszczącymi się pod sceną, do których prowadziły kręte schodki. To było cudowne miejsce, pełne magii. Tajemniczy świat, w którym wszystko było możliwe, w którym mogłam być królewną albo wróżką. Stojąc na scenie nie czułam się gorsza od innych, byłam kimś wyjątkowym, piękniałam, zapominałam o całym szarym i złym świecie, głupich nauczycielach, o programie partii, który był programem całego narodu, o programie szkolnym, który był szczytem zakłamania i nawet o wstrętnym fartuchu szkolnym uszytym z podszewki. Stanąć na scenicznych deskach, zamknąć oczy i poczuć zapach teatru – farby, dekoracji, kostiumów i kurzu. Usłyszeć delikatny szelest kurtyny. Otworzyć oczy w chwili, kiedy na środek sceny pada jasny krąg światła wyglądający jak księżyc na tle ciemnego nieba. Stanąć w samym środku świetlistego kręgu, w świecie, w którym można mówić tylko szeptem aby nie spłoszyć tej chwili. Jestem tu aby stać się bohaterką najwspanialszej historii, którą sama stworzę i zawsze będzie prawdziwa, bo cały fałsz pozostał tam, za rampą.

Dostać rolę w przedstawieniu nie było sprawą prostą. To, że miałam talent nie było sprawą najważniejszą. Miałam konkurentki, beztalencia, ale za to najlepsze uczennice. Na akademiach mówiły wiersze Broniewskiego głośno i wyraźnie. Jak to będzie wyglądało jeżeli w przedstawieniu wystąpi ktoś, kto ma stopnie takie sobie, nikomu się nie podlizuje, i w ogóle jest nikim? Jednak musiało wyglądać, bo na szczęście reżyser miał trochę oleju w głowie i wybierał właśnie mnie. Byłam chuda, nosiła okulary, ciasno zaplecione warkocze ( skromność przede wszystkim! ) ale za to jaką byłam królową!! To sztuka zagrać, że się jest pulchną i piękną, i że się doskonale widzi bez okularów. A ja to potrafiłam!
Przedstawienia i próby, szycie kostiumów nie zdarzały się jednak codziennie. Zwykle było szare życie szkolne. W szkole była stołówka, której nienawidziłam. Nie chciałam tam jadać obiadów. Gotowały je kucharki, które wyglądały jak czarownice a ubrane były jak bajkowe baby mieszkające w chatce w lesie i zbierające zioła, oczy ropuch i inne paskudztwa. Obiadki roznosiła kobieta, która była prawdopodobnie sprzątaczką czy pomocą kuchenną. Nigdy tego nie wiedziałam. Była chuda, brzydka, brudna. W jednej łapie trzymała stale brudną ścierę, którą przecierała stoliki, a w drugiej niosła talerz . Kciuk zawsze miała zanurzony w zupie. Stawiała talerz na stole, oblizywała kciuk i szła po następną porcję, wymachując brudną szmatą. Byłam przekonana, że ściera nie raz wpadła jej do garnka z zupą. Wyciągnęła ją pewnie, wykręciła i dalej używała. Powiedziałam o tym w domu. Usłyszałam: głupstwa gadasz! W tamtych czasach dzieci i ryby głosu nie miały. Nie miały też racji.

Każda ze szkół, do których uczęszczałam była szkołą przetrwania dla niepokornej indywidualistki i artystycznej duszy. Przetrwałam jednak. Natura obdarzyła mnie wrażliwością motyla, ale skórą grubą jak u słonia.

Powiedziałabym- jak dobrze, że nie muszę już chodzić do szkoły! - gdyby nie fakt, że jutro rano zostaną mi podrzucone dzieci, z którymi muszę.....iść do szkoły!!

Nie pozostał żaden ślad

Po wybuchu II Wojny Światowej, po wrześniowej tułaczce, dziadkowie moi osiedli na cztery lata we wsi Kąpiele Wielkie.( województwo Małopolskie, powiat olkuski, gmina Wolbrom) Dziadek mój dostał tam posadę nauczyciela wiejskiej szkoły. Moja mama miała wtedy kilkanaście lat. Mimo wojennej biedy, wspomina te lata z rozrzewnieniem. To były najpiękniejsze lata młodości. Innych nie miała.

Pobyt w tej pięknej, otoczonej lasami wiosce, nie był bynajmniej idyllą.Niełatwe warunki bytowania, przezwyciężanie wielu trudności w zdobywaniu produktów żywnościowych, opału, okrycia. Niejednokrotnie przychodziło rodzinie spędzać noce w lesie, aby uniknąć aresztowania.

Szczególnie mocno utkwiły w pamięci mojej mamy trzy wydarzenia. Spalenie przez hitlerowców pobliskiej wsi Poręba Wielka, w której rozstrzelano pięćdziesięciu jej mieszkańców. Między skazanymi na rozstrzelanie znajdował sie chłopiec mający około dwunastu lat. Widząc rozpacz rodziców, jeden ze starszych juz ludzi zgłosił się dobrowolnie na miejsce zwolnionego w ten sposób chłopca i został rozstrzelany.

Drugim bardzo przykrym przeżyciem był widok długiego szeregu furmanek wiozacych szosą Żydów z pobliskiej Pilicy do lasu, gdzie mieli byc rozstrzelani.

Trzecim przeżyciem było rozstrzelanie kobiety na rynku w Wolbromiu. Kobieta ta z jakiegoś mieszkania opuszczonego przez Żydow zabrała pozostawiona tam garderobę . Scenie rozstrzelania przygladała sie gromada mieszkańców. Kobieta rozpaczała, błagała o życie. Została zabita strzałem w tył głowy

Zdjęcie zrobione w Kąpielach Wielkich w czasie wojny.Ta dziewczyna z warkoczami to moja mama.

Dzisiaj postanowiliśmy pojechać w tamte okolice. Odszukać ślady tamtych dni.

Jechaliśmy przez przepiękne tereny Jury Krakowsko Częstochowskiej. Szlakiem Orlich Gniazd. Ogrodzieniec, Podzamcze, Pilica, Smoleń. Ogromne połacie pól, lasy, wzgórza, zamki.

Niestety, po siedemdziesięciu prawie latach wszystkie punkty orientacyjne, dzięki którym mama mogła trafić do wioski, przestały istnieć. Piaszczyste wiejskie drogi zamieniono na asfaltowe. Niestety niewiele lepsze od poprzednich, pochodzące pewnie z lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Trzęsło niemiłosiernie!

Nie mogliśmy odnaleźć znajomych miejsc.Nie mogliśmy odnaleźć drogi do Kąpiołek, majątku, w którym mieszkała mama w latach wojny. Powstały nowe domy, niektóre budowane z takim przepychem i bezguściem, że przykro było patrzeć.Drzewa, które dawniej były malutkie, teraz urosły. Stare drzewa wycieto lub same padły pod ciężarem lat. W niektórych miejscach pozostały jeszcze walące się chałupki, niezamieszkałe już, być może pamiętające czasy wojny. Nie zrobiłam zdjęć, czego bardzo żałuje, niestety nie było się gdzie zatrzymać. Drogi wąskie, poboczy praktycznie nie ma, wzdłuż tylko pola lub rowy.

Kilka zdjęć zrobiliśmy dopiero jak nam się droga skończyła. Wprawdzie jakaś wiejska babcia powiedziała, że dalej jest droga polna, ale da się przejechać samochodem. Być może, ale na pewno nie Fordem! Za niskie zawieszenie.

Mama spacerowała polną drogą, próbowała zlokalizować jakieś znajome miejsca. Rozglądała się we wszystkie strony. Niestety nie poznała nic...
To ja na tle cudnego krajobrazu.


Jeżeli jesteśmy na bieżąco z przemianami, prawie ich nie zauważamy, przyzwyczajamy się. Czasem nawet wydaje nam się , że właściwie to niewiele się zmieniło. Jednak po siedemdziesięciu latach nieobecności, trudno jest odnaleźć ślady własnych ścieżek , choćby jeden, najmniejszy ślad własnej młodości. Wszystkie zatarł czas.

Rynek w Pilicy, gdzie zatrzymaliśmy sie na krótki odpoczynek.

W drodze powrotnej wstąpiliśmy do córki. A tam sama radość. Wnuczka zasuwa w chodziku po całym mieszkaniu, nie sposób jej dogonić, łapie w rączki wszystko co zobaczy, wspina się wszędzie gdzie tylko dosięgnie.


Czy małe dzieci tak szybko rosną, czy to czas tak pędzi?

Dzisiaj próbowaliśmy przechytrzyć czas, ale nam się nie udało. To co raz zabierze jest stracone.


Zagubiony smak dzieciństwa

Nie pamiętam smaku mleka z butelki, kaszek ani zupek jarzynowych, ale z czasów najwcześniejszego dzieciństwa pamiętam smak rumianku podawanego mi na małej srebrnej łyżeczce.
Dlaczego zapamiętałam właśnie to? Nie wiem. Jeszcze dzisiaj widzę tę łyżeczkę i mieniący się złoty płyn. I ten smak! Dzisiaj nie lubię rumianku jak i pozostałych ziółek.
To zadziwiające, jak niektóre nieistotne w gruncie rzeczy szczegóły z dzieciństwa pozostają w pamięci, a inne ulatują w niebyt.
Z póżniejszego dzieciństwa pozostał mi w pamięci niepowtarzalny smak tapioki na mleku, którą nas karmiono co rano. To był smak, którego już nigdy nie udało mi sie odnaleźć. Czy ktoś wie gdzie mozna kupić tapiokę?

Jest niedziela, wczesny ranek. Zrywamy się z łóżek i pędzimy do kuchni. Tam przy piecu, takim prawdziwym węglowym, gospodarzy już mój ojciec.  Przygotowuje tradycyjne niedzielne danie, nazwane przez niego "cosik". Był to po prostu sos z cebuli. Ojciec przygotowywał go jednak z takim namaszczeniem, że stawał się potrawą marzeń. Cebula pokrojona w piórka dusiła się w rondelku, na tłuszczyku. Przypuszczam, że był to niezdrowy smalec. Ale co za zapach! Potem dodawano zasmażkę, przyprawy, kwasek cytrynowy. Całą kuchnię wypełniał ten niedzielny zapach, bez którego nie warto było wstawać a niedziela zostałaby odwołana.

Najwspanialsze ciasto drożdżowe piekła moja babcia. Na to ciasto jechaliśmy do Sosnowca. Dziadkowie mieszkali w Milowicach w prawdziwym "familoku", cudownym miejscu mojego dzieciństwa. Duża kuchnia, piękne, obszerne pokoje, komoda pełna tajemniczych przedmiotów, stary barometr wiszący na ścianie, szafa z odświętnym górniczym mundurem dziadka. Najpiękniejsza była czapka z ogromnym pióropuszem, którą dziadek pozwalał nam czasem dotknąć. Na pięknym rzeźbionym biurku leżał jeszcze jeden przedmiot, który każde z dzieci pragnęło choć przez chwilę potrzymać w rękach. To był klarnet, na którym dziadek grał w górniczej orkiestrze. Oderwać wzrok i ręce od tych skarbów można było tylko wtedy, gdy z kuchni doleciał zapach pieczonego ciasta. Pachniało jak żadne inne na świecie. Ciasto było cieniutkie a na wierzchu ogromna ilość słodziutkiej i chrupiącej posypki. Jeszcze w tej chwili czuję jego smak!
Ciastem, które przypomina mi dzieciństwo, jest  makowiec pieczony na święta Bożego Narodzenia.
Kilka dni przed świetami mieliśmy już ferie szkolne i uczestniczyliśmy w przygotowaniach wypieków. Najwcześniej trzeba było przygotować mak. Zalewało się go wrzatkiem wieczorem aby rano można było przekręcić przez maszynkę. Maszynka była przedwojenna, specjalnie przeznaczona do kręcenia maku na miazgę. Kręciło się ten mak godzinami a na podłogę kapało mleczko makowe. Zbieraliśmy je potajemnie i wypijali. Co takiego dobrego było w tym mleczku i maku, takim jeszcze nie przyprawionym? Wiem jednak, że w tamtych czasach za ten smak człowiek dałby się pokroić. Kiedy już na stole stały kopiaste michy maku zabierano się za wyrabianie ciasta, które pachniało prawdziwą skórką pomarańczową. Podkreślam to specjalnie, bo w tamtych czasach zapach i smak pomarańczy był luksusem i dostępny był tylko w świeta. Upieczone ciasto układano na stole i przykrywano ściereczkami. Niezbędny był też strażnik w postaci mamy lub babci, ponieważ dzieci kręciły sie w niebezpiecznej odległości, zaopatrzone w noże schowane za plecami. Mimo tych zabezpieczeń i wyjątkowych środków ostrożności do świąt nigdy nie uchowały się te makowce w całości.
Zdarzyły się jednak pewnego roku takie święta, w czasie których makowce leżały sobie spokojnie i chętnych do ich jedzenia szukać trzeba było ze świecą. Do naszego domu ze świąteczną wizytą wybrały się mrówki, podobno faraona. A jak wiadomo mrówkę od ziarenka maku odróżnić nie łatwo, nikt tego nie próbował.
Tak wyglądał piec w moim rodzinnym domu....i upieczony w nim makowiec.


 A to jest mrówka, amatorka ciast :))

Pamiętajmy o ogrodach

Moja rodzinna zielona wyspa znajdowała się w kwadracie otoczonym czterema uliczkami.

Dzisiaj nie istnieje ani mój dom, ani moja ulica, ani piękna parkowa dzielnica mojego miasta.

Zniknęła z powierzchni ziemi jak wiele innych podobnych dzielnic.

Jak bohater romantyczny, wracam teraz do utraconych krajobrazów dzieciństwa. Serce zawsze maluje obrazy piękniejsze od rzeczywistych. Te zachowane w pamięci są jedyną trwałą rzeczą w życiu, punktem odniesienia, życiowym kompasem.

Na starych, wyblakłych zdjęciach zatrzymał się czas. Widzę na nich dom otoczony dużym ogrodem. Zmieniali się mieszkańcy domu, rodzili się, umierali a ogród trwał, niezmieniony przez czas. Tajemniczy ogród mojego dzieciństwa.

Moja mama w ogrodzie-1952 rok.
Ten sam ogrod, zima 1952 roku. W wózku jestem ja.

 
Moja babcia przy kwitnacej czeresni.


To ja. Ten sam ogrod, ta sama ścieżka kilkanascie lat poźniej.

To samo miejsce. Na pierwszym planie moja córka. Zdjęcie zrobione 13 grudnia 1981 roku.

Ogród był piękny i tajemniczy o każdej porze roku.

Zimą, gdy spadł śnieg, zakładało się wysokie buty i wchodziło w ten biały świeżutki puch zostawiając za sobą głębokie ślady. Szukało się miejsc, gdzie śnieg był najgłębszy. Jak przyjemnie było zatopić się w tej mięciutkiej bieli, takiej gładziutkiej, czyściutkiej mieniącej się kryształkami lodu. Ceną za tę przyjemność były przemoczone nogi i buty oraz monotonne terkotanie mamy, trwające czasem i pół dnia, jak to ona nie może wyjść z podziwu dla głupoty swoich latorośli, że konsekwencje takiego postępowania będą opłakane, i że to się w ogóle źle skończy. Ale warto było. Oj, warto.

Latem, w wakacje, ogród zamieniał się w prawdziwy raj. Ulubioną zabawą była zabawa w policjantów i złodziei. Były pościgi wśród drzew, rabatek z kwiatami i grządek z warzywami. Slalomy między krzakami agrestu, piwonii, pigwy i babcią załamującą ręce i opłakującą zniszczone zasiewy i rozdeptane przez nieuwagę nasturcje czy prymulki. Ale wolność, którą się czuło w piersiach była tego warta. Kiedy już zabawa zmęczyła przykucało się pod krzaczkiem porzeczki i pochłaniało cierpkie i soczyste owoce. Uszczknęło się też agrestu. Najlepszy był ten niedojrzały, kwaśny, ten którego nie wolno było jeść pod groźbą czekającej nieuchronnie biegunki.

Najpiękniej było wiosną, kiedy zakwitły wszystkie drzewa owocowe. Ogród wyglądał jak panna młoda. Po prostu bajka. Można było usiąść na ławeczce i patrzeć, patrzeć i patrzeć. Nasycić wzrok tym widokiem i zabrać go w dalszą wędrówkę przez życie, zachować na zawsze.

Teraz, kiedy zamykam oczy przywołuję ten obraz, taki wyraźny, nie zmieniony przez czas. Nikt nigdy nie zabierze mi tego widoku.

Za furtką ogrodu zaczynał się mój mały świat, którego uczyłam się dzień po dniu, ulica po ulicy.

Idąc w lewo wzdłuż płotu sąsiada dochodziło się do ulicy wybrukowanej „kocimi łbami”, po której trzęsły się wiejskie furmanki ciągnięte przez ciężkie, masywne konie. Jedynym budynkiem widocznym z mojego punktu obserwacyjnego był Dom Ludowy z czerwonej cegły , otoczony wysokimi sosnami. Tam mieściło się kino, do którego chodziłam z ojcem w każdą niedzielę na poranki filmowe.

Przez lasek biegła wąska ścieżka, którą chodziliśmy z babcią  do kościoła. Przed samym kościołem był staw otoczony płaczącymi wierzbami.

W tym sosnowym lasku odbywały się co roku dożynki, w których uczestniczyłam jako córka jednego z organizatorów. Robiłam rzeczy ideowo słuszne: jeździłam traktorem „Ursus”, jadłam kiełbasę, tańczyłam, trzymałam ojca za rękę i byłam szczęśliwa.

Wychodząc z furtki mojego ogrodu w prawo wchodziło się na ulice Ogrodową.

Patrząc dzisiaj na wieżowce stojące w tym miejscu, trudno sobie wyobrazić, że była tu w ogóle jakaś ulica. Ale ja wiem, że była.

Biegła wzdłuż płotów z szerokich smołowanych desek lub delikatnych balasek. Płoty stały na straży ogrodów, przepastnych i dzikich, ukrywających w swoich wnętrzach domy.

Na tej ulicy wszystkie pory roku widać było jak na dłoni. Ulica kwitła, pachniała, owocowała, żyła razem ze swoimi mieszkańcami.

Dzisiaj wyglądając z okna wieżowca, trudno stwierdzić – bez pomocy kalendarza – jaką mamy porę roku.

Jak można żyć nie widząc kwitnącej jabłoni?

Nasuwa się pytanie, na które żaden filozof nie znajdzie odpowiedzi....dlaczego zburzono mój dom, zrównano z ziemia ogród, aby na tym miejscu postawić szpecące targowisko?

Wiem, że świat musi się zmieniać, tylko po co zmieniać to co piękne i dobre?

Pamiętajcie o ogrodach

Przecież stamtąd przyszliście

W żar epoki użyczą wam chłodu

Tylko drzewa, tylko liście


Pamiętajcie o ogrodach

Czy tak trudno być poetą

W żar epoki nie użyczy wam chłodu

Żaden schron, żaden beton (J.Kofta)

Czas honoru

Zbliża się rocznica wybuchu II Wojny Światowej. Dlatego dzisiaj wędrowałam śladami wojennych losów mojej rodziny.

Opiszę historię jednej śmierci.

Historia związana jest z budynkiem, którego już dzisiaj nie ma. Stał w dzielnicy domków i ogrodów, w dzielnicy kwitnących jabłoni. W tym jednopiętrowym budynku mieściło się w czasie wojny Gestapo. Pamiętam jeszcze ten dom. Przechodziłam koło niego w drodze do szkoły.

Dzisiaj na tym miejscu znajduje się pamiątkowa tablica poświęcona zamordowanym przez gestapo mieszkańcom mojego miasta. Wszystko wkoło się zmieniło. Nie ma domków i ogrodów. Powstała nowa ulica, wybudowano nowe bloki. Tylko stare , potężne drzewa są chyba te same, może były
świadkami tragedii. Może pamiętają?


 
Bracia mojej mamy w czasie wojny mieszkali ze swoja babcią i działali w konspiracji.

Starszy brat Zbigniew i młodszy Władysław.

2 lutego 1943 roku zostali aresztowani przez Gestapo i przewiezieni do opisywanego wcześniej budynku. Dopiero wiele lat po wojnie dowiedzieliśmy się kto zdradził.

Przebywali tam przez kilkanaście dni. O znęcaniu się nad nimi dziadkowie moi dowiedzieli się po wojnie w czasie procesu byłego komendanta Gestapo.

18 lutego starszemu z braci udało się uciec. Wyskoczył z pierwszego piętra i pobiegł w stronę cmentarza. Początkowo ukrył się w mieszkaniu grabarza. Ponieważ jednak gestapowcy rozpoczęli pościg z psami, schronił się na cmentarzu. Kiedy i tu zrobiło się niebezpiecznie, przeskoczył przez mur i pobiegł w stronę lasu, gdzie podobno już na niego czekali partyzanci z jego oddziału,

Należy pamiętać, że to była zima, śnieg i mróz, a chłopak miał na rękach kajdanki. Utrudniało to bardzo ucieczkę. Był już prawie pod samym lasem kiedy dosięgnęła go kula. Czy śmierć nastąpiła od razu, czy cierpiał...nie wiadomo. Miał 21 lat.

Ciało grabarze przenieśli pod mur cmentarza żydowskiego. Po chwili przywieziono młodszego, 17 letniego brata i pokazano mu ciało, jako przestrogę, co go czeka w razie ucieczki.Chłopiec klęknął i zaczął się modlić.

Wtedy jeden z z Niemców zwrócił się do grabarza: był bohaterem, tylko zabrakło mu szczęścia, pochowajcie go w trumnie.

Młodszego chłopca wywieziono do obozu Auschwitz i tam rozstrzelano pod „ścianą śmierci„ 29 lutego 1944 roku. Numer obozowy 150081. Żył 18 lat.

Ostatnią podróż w swoim krótkim życiu odbył do obozu zagłady. W dorosłe życie wszedł "bramą do piekła". Ostatnie co w życiu widział to dymiące kominy krematorium. Chciał być poetą, ale historia zdecydowała inaczej. Ostatnie dni życia spędził w warunkach, których nie da się opisać w żadnym wierszu. Marzenie o szczęściu, doskonałości i sławie obróciły się w proch rozsypany po świętej ziemi oświęcimskiej, tej ogromnej zbiorowej mogile.

W 1945 roku odbyła się, na cmentarzu żydowskim, ekshumacja zwłok mojego wujka i pozostałych ofiar hitlerowców. Ciało mojego wujka, jako jedynego pochowanego w trumnie, zachowało się w dobrym stanie. Z pozostałych grobów wydobywano jedynie kości. Drewno trumny było dosyć zmurszałe, dlatego dziadek mój wzmocnił je drutami.





Następnie odbył się uroczysty pogrzeb na cmentarzu parafialnym. Niesiono jedenaście trumien. Przed grobami postawiono wysoki krzyż z pni brzozowych.

Boli mnie to, że ludzkie życie raz przerwane nigdy nie stanie się feniksem, a popioły po wieki pozostaną popiołami rzuconymi w bezgraniczną pustkę.
Jedyne co zostaje to pamięć. Pamiętajmy więc o tych, którzy odeszli, których łańcuch historii zaplątał w tamten wrzesień.

Tu gdzie powstały słoneczniki

W moim mieście, jak w każdym, nowoczesność przeplata sie z historią. Ostatnie dni wakacji postanowiłam przeznaczyć na poszukiwanie miejsc, budynków, śladów historii miasta i związanej z nim historii mojej rodziny.
Bardzo wiele domów już nie istnieje, wiele pięknych miejsc zniknęło z mapy miasta. Pozostały tylko w mojej pamieci i na starych fotografiach. Odnajdę te miejsca i zobaczę jak wygladają dzisiaj.






W budynku, który widać na zdjęciach mieściła sie szkoła, liceum ogólnokształcące żeńskie. Miałam wątpliwą przyjemność uczęszczać do tego liceum. Chociaż uczęszczanie to jest może słowo na wyrost - bywałam tam :-)) Byłam w tamtych czasach liderem wagarowiczów. Zdolna bestia była ze mnie i szkoda było mi tracić czasu na słuchanie rzeczy, które doskonale znałam. A i w głowie zielono było!
Parę lat wcześniej, uczennicą tej samej szkoły była Halina Snopkiewicz, autorka książki "Słoneczniki". Nie wiem czy znacie. W czasach mojej młodości była to książka kultowa. Znała ja na pamięć każda uczennica.
Halina Snopkiewicz  opisuje w tej książce lata spędzone w moim mieście i w tym liceum, opisuje nauczycieli, których znałam, szkołę, która do moich czasów wiele się nie zmieniła, a i ustrój był taki sam. Socjalizm w rozkwicie, co oczywiście miało wpływ na sposób nauczania i wychowania. Nic dziwnego, że wagarowałam. Choć przez chwilę byłam wolna!
Ciotka Haliny była modystką, miała salon kapeluszy damskich na ulicy Marszałkowskiej. Pamiętam ją jeszcze. Drobna staruszka, bardzo sympatyczna, mila i grzeczna. Jako młoda dziewczyna kupowałam jeszcze u niej kapelusze. Często opowiadała o Halinie i jej córce.
Do dzisiaj w naszym mieście odbywa sie coroczny konkurs literacki im. Haliny Snopkiewicz. Organizowany jest przez stowarzyszenie, w którym mam przyjemność pracować i zawsze brałam czynny udział w przygotowaniu tego konkursu.
Redaktor naczelny gazety, w której pracowałam, opowiadał mi o śmierci Haliny Snopkiewicz. Mieszkała sama, zmarła w domu, znaleziono ja dopiero po wielu dniach. Jak powiedział Bogdan: wtopiła sie w wersalkę.
Smutne. A to była taka ładna dziewczyna!


To jest moja książka,  z roku 1968.