poniedziałek, 30 lipca 2012

Wrocławski wiatr

Maturzystki z roku 1948. Moja mama pierwsza od lewej.
Ostatnie wspólne zdjęcie. Dziewczęta wyruszyły w świat. Moja mama wyjechała na studia medyczne do Wrocławia.
Przyglądam się dziewczętom z tego zdjęcia. Jakież one inne niż dzisiejsze maturzystki!


Mama wiele mi opowiadała o swoim kilkuletnim pobycie we Wrocławiu, o ciężkich powojennych latach, w nieciekawej sytuacji politycznej. Nie o wszystkim jednak mogę w tej chwili napisać.

Przytoczę tylko kilka fragmentów listów pisanych przez mamę do rodziców. Pisane na gorąco najlepiej oddają klimat tamtych czasów.

Tu mama z przyjaciółką na wrocławskim rynku.




„Jestem wykończona, głowa mnie boli strasznie, no ale odwaliłam wszystkie egzaminy praktyczne, dzisiaj zdawałam przed południem chemię kliniczną – poszło mi bardzo dobrze, po prostu śpiewałam. Z mikrobiologii zaś dostałam 2, ale miałam pecha , wyciągnęłam bardzo trudne pytanie .Na ustnym w piątek będą mnie strasznie mordować. W piątek po południu zdaję egzaminy teoretyczne z zagadnień, z chemii klinicznej, chemii ogólnej, mikrobiologii”

„ Dzisiaj profesor od zagadnień spisywał dane i przy podawaniu pochodzenia socjalnego powiedział, że z tą inteligencją pracującą będzie trochę kłopotu, nie wiem co chciał przez to powiedzieć.”

” Jako tako się żyje, a to dlatego, że panuje u nas piękna pogoda, która pozwala uczyć się na świeżym powietrzu, a potem to nie wiem co będzie, ale zobaczymy. Była u mnie Oleńka, która na razie nie ma mieszkania. Obiecał nam Romek, że będzie się starał znaleźć dla nas mieszkanie bo i dla siebie szuka. Jeżeli chodzi o naukę to dotąd idzie bo idzie, nie wiem jak pójdzie dalej. Dotychczas mamy ćwiczenia tylko do obiadu i to przeważnie chemia.”



Na zdjęciach wrocławskie studentki początku lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku. Niedzielny spacer nad Odrą

 „Do tego wszystkiego brakowało mi tylko funkcji starościny, która ,jeżeli nie doprowadzi mnie do szału, to zostanę świętą”


Na tym zdjęciu moja mama druga od prawej...wyrusza do walki o plan sześcioletni :)

„Leżę w łóżku i udaję, że jestem chora, a dla solidarności leży ze mną cały pokój ,to znaczy Irka i Ziuta, ale nie martwcie się, bo wcale nie jesteśmy chore, a tylko się zbuntowałyśmy.
Otóż u nas jest taka moda, aby każdą niedzielę zająć nam na kopanie kartofli. Urządzili nam takie kopanie w jednym majątku na Dolnym Śląsku. Może samo kopanie nie przedstawiało by się tak tragicznie, ale organizacja pod psem. Kazali nam wstawać o 5:00, śniadanie w 5:30 i o ósmej wyjeżdżaliśmy. Można się było spodziewać, że gdzieś koło dziewiątej dojedziemy na miejsce, ale stało się całkiem inaczej. Bo na miejsce( 16 km za Wrocławiem) jechaliśmy 7 godzin. W tym trzy razy przejeżdżaliśmy przez Wrocław i w końcu nie wiedziałam czy to mnie się w oczach troi czy rzeczywiście jeździmy tą samą drogą. Po dojechaniu na miejsce kopaliśmy jakieś 3 godziny, a obiad dali nam o 19:00. Po tym kopaniu nie mogłyśmy się ruszać przez kilka dni.
No ale to już ostatni raz, choćby mnie mieli wsadzić do więzienia, nigdzie nie jadę”


"Biała niedziela" na wsi pod Wrocławiem. Moja mama pierwsza od lewej.
„ do tej pory byłam na mikrobiologii gdzie przeprowadzałam badania na gruźlicę. Praca mi się nawet podobała, spokojna bo byłam w pracowni sama, robiłam preparaty i oglądałam je pod mikroskopem, następnie ,od czasu do czasu szczepiłam świnkę morską. Bardzo mi się tam nudziło.”
„ Przed paroma dniami podpisałam zobowiązanie przysłane przez ministerstwo, że przez 2 lata będę pracować tam, gdzie mnie raczy przydzielić minister, i że w razie przerwania nauki muszę zwrócić koszty utrzymania za wszystkie lata.”

„Wczoraj uśmiałam się, szłam na Politechnikę, na ćwiczenia i koło Politechniki szedł oddział studentów z karabinami, wracali z ćwiczeń i zaczęli się patrzeć w moją stronę, a ten co ich prowadził, zaczął ich rugać, że gapią się jakby panienek nie widzieli, a ja wtedy przechodząc koło tego studenta, mówię: ale takiej jak ja pewnie nie widzieli. Zaczęli się wszyscy śmiać. Potem oni skręcili na dziedziniec Politechniki, a ja też tam miałam skręcić i na zakręcie dowódca krzyczy: na prawo na pannę Zosie patrz!! Ja o mało co nie usiadłam ,bo ani ich znam, ani kiedy widziałam i nie wiem skąd on mógł znać moje imię, i do tej pory nie wiem.”

„Od poniedziałku dostanę pracę w Szpitalu Ubezpieczalni Społecznej we Wrocławiu. Nie wiem jeszcze jak tam będzie, ale gmach jest olbrzymi. Koleżanki rozleciały się i każda gdzie indziej pracuje. Irka na patologii i pewnie już tam zostanie. Z naszych dziewczyn prawie wszystkie zostają we Wrocławiu, tylko ja pewnie gdzieś wyfrunę”

„Z miejscowości w której się chce pracować muszą wysłać zapotrzebowanie do Ministerstwa Zdrowia- departament kadr, a po wysłaniu tego dopiero my mamy pisać podanie też bezpośrednio do Ministerstwa z prośbą o zmianę nakazu pracy. W inny sposób nie ma mowy o przeniesieniu, a te koleżanki, które przeniosły się samowolnie lub nie zgłosiły się tam gdzie dostały nakaz w tych dniach właśnie mają mieć wytoczony proces, nie wiem jak to się zakończy.”

niedziela, 29 lipca 2012

Czas śmierci

Zamieszczam dzisiaj następny z archiwalnych postów. Opublikowany był w roku 2009. 
Od dzisiaj postaram się bywać tutaj w miarę regularnie.. Mam nadzieję, że znajdę trochę czasu na przygotowanie zdjęć w lepszej jakości. Właśnie wybieram się na emeryturę :))





 Zbliża się Dzień Zmarłych. Święto większości bohaterów moich notek.
  Jak w żadnym innym dniu w roku, pierwszego listopada przeszłość wraca do mojego domu i mojego serca. Bardzo intensywnie czuję jej wpływ na moje życie.
W tym dniu zapraszam wszystkich moich przodków, a Oni przychodzą. Przesuwają się cieniami przez mój pokój. Widzę ich wszystkich, chociaż większości z nich nigdy osobiście nie poznałam.

Nawiązując do poprzedniej notki, opowiem o ostatnim dniu życia mojego dziadka. Do dzisiaj czuję ucisk w sercu kiedy to wspominam.
  Dziadek przeżył babcię o trzy lata. Bardzo za nią tęsknił i przez te lata nigdy nie doszedł do siebie. W tamtą niedzielę, w którą babcia odeszła, nie powiedzieliśmy nic dziadkowi. Po prostu nie wiedzieliśmy jak mu to powiedzieć. Mama przyszła ze szpitala i powiedziała tylko: już po naszej babci.
  Nie mogłam zrozumieć znaczenia tych słów. To była pierwsza śmierć w najbliższej rodzinie, którą przeżyłam świadomie, już jako dorosła osoba. To stało się tak nagle, nie byłam przygotowana, jeżeli na śmierć najbliższych można się w ogóle przygotować.
  Jeszcze poprzedniego dnia , przed wyjściem do sądu babcia przyszła do mnie. Szukała swojej broszki. Myślała, że ja ją zabrałam. Weszła tak cicho do pokoju, że się przestraszyłam. Zauważyłam, że wygląda źle. Była chyba bardzo zmęczona. Teraz już wiem, że wcześniej była na spotkaniu, na którym wspominano czasy wojny i jej synów. Musiała to bardzo przeżyć.
  Kiedy babcia zmarła, poszłyśmy z mamą do dziadka. Mama, aby jakoś przygotować Go na złą wiadomość, powiedziała, że z babcią nie jest najlepiej, trzeba czekać, ale nadzieja jest niewielka.
Dziadek stał przy oknie i wpatrywał się się w nie, ale przypuszczam, że myślami był bardzo daleko. Kiwał tylko smutno głową. Takiego smutnego, zagubionego i bezradnego nie widziałam go nigdy przedtem. Jak to wspominam, serce mi się ściska.
W tym czasie ja ,w tajemnicy, poszłam do pokoju dziadka, do biurka, aby poszukać kartki z adresami członków rodziny i przyjaciół. Ktoś przecież musiał wysłać telegramy.
  Przez te trzy lata życia, ostatnie lata ,dziadek podupadał na zdrowiu. Był słaby, przeziębiał się. Ostatnie przeziębienie zakończyło się zapaleniem płuc. Po pobycie w szpitalu nie czuł się dobrze. Po kilku dniach stan zdrowia pogorszył się znacznie, dostał wysokiej gorączki. Wezwaliśmy pogotowie. Przez kuchenne okno widziałam jak sanitariusze niosą dziadka na noszach. Zauważyłam Jego oczy wpatrzone we mnie. Duże, błyszczące od gorączki i pełne strachu. Wydawało mi się, że błaga mnie o pomoc. Jaką? Nie zapomnę tego widoku. Nie wiedziałam, co mam zrobić. Nosze zniknęły w karetce. Usłyszałam wycie syreny, a serce chciało mi wyskoczyć z piersi.
  Co się zdarzyło w szpitalu, dowiedziałam się od mamy, która pojechała wtedy z dziadkiem.
Zawieźli Go na izbę przyjęć i zostawili.
Jakaś pielęgniarka obejrzała dziadka i poszła sobie. Mama długo szukała lekarza, który zajął by się dziadkiem. Po jakimś czasie łaskawie pojawił się znudzony i zły lekarz, popatrzył na dziadka i powiedział głośno do mamy słowa, które z pewnością słyszał również mój dziadek: co mi pani tutaj trupa przywiozła! Przecież to już agonia!
I poszedł.
Po piętnastu minutach dziadek zmarł. Na pustej i zimnej izbie przyjęć, sam, bez opieki.
Spoczął obok babci. Teraz już na zawsze są razem.
W niedzielę odwiedzę grób dziadków, zapalę znicze i jeszcze raz przeproszę za tamtego lekarza....ktoś to musi zrobić...
Jednak ostatnich chwil życia i wypowiedzianych słów nic i nikt już nie zmieni...

Teraz Dziadkowie spacerują razem po Niebiańskich Plantach...




Są z nimi ich dwaj synowie.




Na zawsze razem...