niedziela, 24 marca 2013

Kiedy zamilkła wiolonczela...

Brat mojej babci, Józef, był zawsze obecny w moim życiu. Trudno mi uwierzyć, że znam go tylko z czarno - białych fotografii. Tych kilka fotografii, parę dokumentów, zapamiętane opowieści z dzieciństwa - to wszystko co pozostało po człowieku, który żył 38 lat. Te pamiątki są tylko strzępkami jego historii, maleńkimi cegiełkami, które pozostały kiedy życie Józefa legło w gruzach.

Album Józefa ( w naszym domu zawsze nazywany był wujkiem Józiem). Znajdują się w nim zdjęcia z jego lat studenckich, z wycieczki do Włoch i kilka z domu rodzinnego.











Wujek Józiu urodził się w roku 1907 jako najmłodsze dziecko.

Na zdjęciu moja prababcia Rozalia trzyma za rączkę małego Józia. Obok stoi moja babcia Anna, dalej Franio ( zmarł w 1914 roku na tyfus) i pradziadek Antoni. Zdjęcie wykonane przed domem w roku 1909.
Dom w tamtych czasach wyglądał tak:

 Zdjęcie jest bardzo miernej jakości, ale jest jedyne z tamtego okresu, na którym widać cały dom.
Pradziadek kupił w roku 1900 kawałek ziemi w osadzie, która jeszcze nie była miastem, i wybudował mały domek. Był w nim tylko jeden pokój i kuchnia. Pokój był duży, jednak trudno mi sobie wyobrazić jak pomieścili się w nim pradziadkowie z trójką, później dwójką dzieci. Inne były czasy, rodziny były bardziej ze sobą zżyte, domownicy sobie nawzajem nie przeszkadzali.
W albumie Józefa jest takie małe zdjęcie, z okresu późniejszego, podpisane: "Tu gdzie się urodziłem" i przedstawia fragment wnętrza jego rodzinnego domu.




Niewiele wiem o małym Józiu, właściwie nic. Pewnie chodził do jakiejś szkoły powszechnej, do gimnazjum. Nie zachowały się dokumenty z tego okresu.
Następnym zdjęciem Józia, które znam jest to:


Na tym zdjęciu Józef ma około 20 lat. 
Pamiętam, nazywaliśmy to zdjęcie: wujek Józiu Mona Lisa :)

Nastoletni kawaler Józef śpiewał w chórze "Lira" utworzonym przy parafii, grał na skrzypcach i wiolonczeli.

W październiku 1926 roku Józef został studentem Uniwersytetu Jagiellońskiego  na wydziale filozoficznym.
Oto legitymacja młodego studenta:


W Krakowie Józef zamieszkał w Domu Akademickim UJ na Jabłonowskich.


Józef w środku ze skrzypcami.


Wnętrza Domu Akademickiego z lat trzydziestych. Pięknie!
(Akademik przy ul. Jabłonowskich (ok. 1931 r.)
2012-02-15 11.16
 autor:
własność Muzeum Historycznego/ autor: Agencja Fotograficzna "Światowid" )


Józef w czasie studiów był członkiem Chóru Akademickiego UJ, najstarszego w Polsce.

Zdjęcie z roku 1928, święto 3Maja, Błonia Krakowskie. Chór Akademicki i chór Echo.

W roku 1929 członkowie chóru pojechali na występy do Włoch.


A tu zdjęcie z czasów studenckich:

"Dydaktyka fizyki" ... cokolwiek to znaczy :) Józef stoi trzeci od lewej, obok tej pięknej panny.

Przed ukończeniem studiów jeszcze tylko ćwiczenia wojskowe. Na drugim zdjęciu Józef pierwszy od lewej. Minę ma taką, jakby był co najmniej generałem :)

Dyplom magistra filozofii.

A magister filozofii wyglądał tak. Przypuszczam, że na tym zdjęciu nie ma jeszcze 30 lat.

Tutaj jako nauczyciel matematyki i fizyki w gimnazjum:



 Nie muszę chyba pisać gdzie jest Józef. Na tyle go poznaliście, że sami znajdziecie.

W roku 1936 Józef ożenił się ze swoją uczennicą Krysią. Miał wtedy 29 lat.


Małżeństwo nie przetrwało próby czasu. W czasie wojny już był z Wiesią. Kim była Wiesia, niestety nie wiem.

W czasie wojny, w wieku 35 lat Józef wygląda już tak:

W latach okupacji wciągnął w działalność konspiracyjną dwóch swoich siostrzeńców, Władka i Zbyszka. Obaj zginęli, jeden w Auschwitz drugi zamordowany przez Gestapo. Józef bardzo to przeżył. Nie mógł sobie tego darować.
Oto informacje o jego działalności znalezione na stronie: lewicowo.pl

 Scalenie z Armią Krajową
Od początku akcji scaleniowej z Armią Krajową, zapoczątkowanej rozkazem Naczelnego Wodza z 3 września 1941, PPS zadeklarował lojalną współpracę z wojskiem.
Zasługuje na podkreślenie pozytywny stosunek zwierzchnictwa P.P.S. W.R.N. na odcinkach: pracy bojowej S.O.P. i akcji scaleniowej. Podporządkowanie zorganizowanych i częściowo uzbrojonych plutonów rozwija się stale[11].

Według meldunku Komendanta Głównego Armii Krajowej za okres od 1 września 1943 do 29 lutego 1944 Gwardia Ludowa PPS wniosła około 150 plutonów, które stały się podstawą organizacyjną do walki na Śląsku. Według tego samego meldunku w innych okręgach scalone oddziały były dużo mniejsze lub ich zupełny brak. Wskazano na możliwość wykorzystania oddziałów wojskowych PPS w Warszawie oraz w Krakowie[12].

Najsilniejszym okręgami Gwardii Ludowej były okręgi Śląska i Zagłębia, w tym także Śląsk Cieszyński. W Zagłębiu oddziały PPS tworzyły Brygadę Zagłębiowską składająca się z czterech kadrowych pułków. Dowódca brygady był mjr Cezary Uthke (aresztowany w grudniu 1943). W skład brygady wchodziły:

    1 pułk sosnowiecki dowódca Mieczysław Biłek „Michał”, a po jego aresztowaniu w sierpniu 1943, Józef Musiał „Wicek”; W połowie 1944 liczył 763 żołnierzy;
    2 Pułk będziński dowódca Konopka-Kunicki „Kaszub”, a po jego aresztowaniu w grudniu 1943 por. Franciszek Mielech „Semen”; łączny stan w połowie 1944 r. sięgał ok. 2100 żołnierzy.
    3 Pułk zawierciański dowódca Józef Mazurek „Kostek”, po jego aresztowaniu w 1944 Mieczysław Stelmach „Zawierucha”;
    4 Pułk olkuski „Srebro”, dowódca pułku Kazimierz Kluczewski „Pijok”;

Pułki te zostały wcielone do Armii Krajowej, na Śląsku i Śląsku Cieszyńskim tworzono kompanie. W Okręgu Śląskim (jako jedynym w kraju) żołnierze PPS objęli wysokie funkcje w strukturach Armii Krajowej. Cezary Uthke był zastępcą dowódcy okręgu AK, zaś Lucjan Tajchman inspektorem Inspektoratu Sosnowiec AK.

Według relacji Zygmunta Waltera-Janke, dowódcy Okręgu Śląskiego AK, do scalenia Gwardii Ludowej WRN z Armią Krajową doszło w 1943.


Józef został aresztowany pod koniec 1944 roku i przewieziony do Lublińca. W styczniu 1945 roku więźniów przetransportowano do obozu w Gross Rosen. Przed wyjazdem zdążył przesłać matce wiadomość. To była ostatnia wiadomość od niego.



Zmarł w czasie transportu z obozu Gross Rosen, w czasie tzw. marszu śmierci 29 kwietnia 1945 roku. Miał 38 lat. Nie wiem gdzie znajduje się jego grób i czy w ogóle gdzieś był.

Napisałam do muzeum obozu Gross Rosen z prośbą o informacje. Odpowiedź otrzymałam bardzo szybko.




.
Kilka migawek z czasów, kiedy był młody i wydawało mu się, że jest nieśmiertelny.


Na zdjęciach Józef w ogrodzie rodzinnego domu. Nazywaliśmy te zdjęcia :"wujek Tarzan"
Kim są panie tenisistki, niestety nie wiem. Nie wiem również co to za miasto.


Kraków i Lwów, jeszcze polski. Życie Józefa jeszcze trwa. Jeszcze ma plany i marzenia. O zmianie planów zadecydowała historia. Może zabrakło szczęścia? Może zadecydował przypadek?
Szkoda, że nie miałam okazji poznać go osobiście. Nie dane było mi z nim porozmawiać. Mimo to jest dla mnie kimś bliskim, ale to już zasługa moich dziadków i mojej mamy. To przecież dzięki nim poznałam Józefa.

czwartek, 24 stycznia 2013

Maksymilian

 
Pan Maksymilian w roku 1958.

Oglądam stare zdjęcia. Widzę dobrze znane twarze ludzi, którzy wypełniali świat mojego dzieciństwa. Wielu zdarzeń już nie pamiętam, wielu wypowiedzianych kiedyś słów już nie słyszę.
Są takie chwile, kiedy chciałabym powiedzieć: mamo, może odwiedzimy pana M., może wpadniemy z wizytą do państwa P.? Dawno u nich nie byłam. Ciekawe co u nich słychać? Przez moment wydaje mi się, że to jest możliwe...
Wśród wielu przyjaciół , regularnie odwiedzających moich dziadków, był pan Maksymilian . Bardzo ciekawa i malownicza postać.
Maksymilian wierzył w reinkarnację. Był przekonany, że już wiele razy żył w innych wcieleniach. Pamiętał nawet te swoje wcześniejsze byty. Potrafił bardzo zajmująco o nich opowiadać. To właśnie on był kiedyś Napoleonem. Często przyjmował postawę cesarza W jego mieszkaniu, które miało niepowtarzalny klimat i wystrój, znajdował się bardzo duży obraz w pięknych ramach. Przedstawiał portret Maksymiliana jako Napoleona.
 
Maks przychodził do nas z żoną Helenką. Helena bardzo źle widziała. Wiem, że była po skomplikowanych operacjach oczu.
Kiedy Helena oglądała jakieś zdjęcia, obrazki i zachwycała się nimi, pan Maksymilian powiadał: nie widzisz Helenko jakie one piękne.
- Ależ Maksiu, widzę doskonale- odpowiadała Helenka.
- Nie widzisz Helenko – upierał się Maks.
- Widzę Maksiu, widzę....
Jeszcze dzisiaj dźwięczą mi w uszach te słowa. Zdaje mi się, że to było wczoraj...
Pan Maksymilian był zapalonym fotografem amatorem. Przychodził często z aparatem, ustawiał go na statywie i urządzał w naszym domu sesję fotograficzną. Dzieci były szczęśliwe, babcia zadowolona a dziadek mój zły. Nie lubił się fotografować. Podobnie zresztą jak moja mama.


 Moja babcia (po lewej) i pani Helena. Rok 1959, stycz


 
W mieszkaniu Maksymiliana. ( moja mama, mój braciszek i córka Maksymiliana) Na ścianie portret, o którym wspomniałam. Niestety nie jest widoczny w całości. 
Ten niewyraźny duch po lewej to ja:)

 
U nas w ogrodzie. Moi dziadkowie oraz pani Helena i pan Maksymilian.
 ( od lewej: pani Helena, moja babcia, pan Maks i mój dziadek)
 

Żałuję, że nie poznałam lepiej pana Maksymiliana, że tak mało o nim wiem, że tak mało zapamiętałam. Wiem tylko tyle ile mogło wiedzieć małe dziecko, tylko tyle ile podejrzało i podsłuchało. Bardzo często zabierano mnie w odwiedziny do znajomych, jednak nie do wszystkich rozmów byłam dopuszczana. Prawdę powiedziawszy nie wszystko mnie wtedy interesowało. Nie zdawałam sobie wtedy sprawy z tego, że Maksymiliana i Heleny kiedyś może zabraknąć. Nie wiedziałam, że mogę kiedyś za nimi zatęsknić.
Nie wiedziałam też, że kiedyś będę prowadziła tego bloga, i że należy w tym celu kolekcjonować wspomnienia. Nie wyobrażałam sobie nawet tego, że kiedyś dorosnę.
A tu proszę! Nawet zaczynam się starzeć.
Kiedyś i ja pozostanę tylko na starej fotografii.
A może w jakimś innym wcieleniu spotkam jeszcze Maksymiliana?

niedziela, 7 października 2012

Katarzyna zwana Tuśką

Porządkując stare rodzinne albumy natknęłam się na zdjęcia przyjaciółki mojej babci. Miała na imię Katarzyna, ale wszyscy nazywali ją Tuśką.



Tuśka była młodsza od babci o dziesięć lat. Przyjechała do Siewierza w latach trzydziestych. Była również nauczycielką. Mieszkała przy rynku w Siewierzu.
W Siewierzu było kilka nauczycielek, przeważnie starych panien. Moja babcia traktowała je z dystansem. Z żadną z nich nie nawiązała bliższych stosunków koleżeńskich, nie mówiąc już o przyjaźni.
Poza tym była piekielnie zazdrosna o swojego męża. Dziadek był bardzo przystojny a babcia...mimo, że zawsze świetnie ubrana, elegancka, nie grzeszyła jednak wyjątkową urodą.
Babcia jednak nigdy nie robiła dziadkowi wymówek czy nie daj Boże awantur. Załatwiała to bardzo dyskretnie i elegancko.
Po prostu wychodzili dziadkowie na spacer pod zamek. Służąca Aniela wtedy mówiła: ojej, znowu mój kochany paniczyk podpadł pani.
Dopiero na tym spacerze babcia bardzo spokojnie pytała dziadka: czy musiałeś koniecznie siedzieć koło pani M.? Nie musiałeś się przecież tak do niej uśmiechać. Ja bardzo proszę, aby to się więcej nie powtórzyło.
Ale zazdrosny był też dziadek. Babcia lubiła się bawić, chodzić na przyjęcia i bale. Ponieważ dziadek nie lubił tańczyć, babcia chodziła sama. W czasie jednego z takich balów, przybiegła służąca Aniela z płaczem: proszę pani, niech pani szybko wraca do domu! Pan będzie się strzelał! Czyści broń!
Tuśka miała dwadzieścia parę lat i była śliczna. O dziwo, o nią babcia nie była zazdrosna.




Tuśka była bardzo inteligentna, wesoła, sypała dowcipami jak z rękawa. Doskonale grała w brydża. Dziadkowie mówili, że zawsze wiedziała kto ma jakie karty.
Bardzo lubiła się bawić. Moja babcia również. Dlatego stale urządzały przyjęcia, spotkania , zabawy, pikniki. Zimowymi wieczorami haftowały obrusy, dziergały na drutach lub szydełku.
Tuśka miała wyjątkowe zdolności manualne i plastyczne. Potrafiła robić piękne rzeczy, na przykład z prasowanych słomek, z bibuły, papieru.
U nas w domu było kilka pięknych obrazków Tuśki.
 Przed samą wojną Tuśka wyszła za mąż.





 Po wybuchu wojny wyjechała z Siewierza do Generalnej Guberni. Tam pracowała jako nauczycielka. Kiedy dowiedziała się, że dziadkowie przebywają w Kąpielach Wielkich, napisała do nich list. Korespondowali przez całą wojnę.

W czasie wojny już, Tuska urodziła dziecko. Żyło tylko kilka tygodni.
Trzy tygodnie po śmierci dziecka , mąż Tuśki zmarł nagle. Prawdopodobnie na serce.
Od tej chwili Tuśka była sama. Nie wyszła drugi raz za mąż.
Do końca życia mieszkała w Toruniu. Sama. Zmarła kilka lat temu w wieku 91 lat.
Do ostatnich dni pisała listy do mojej mamy, przysyłała prezenty a nawet pomagała finansowo, jeżeli była taka potrzeba.
Na kilka miesięcy przed śmiercią przysłała mojej mamie kilka zdjęć, robionych w Siewierzu, na których jest babcia i mama. Napisała, że nie ma ich komu zostawić, a dla nas będą cenną pamiątką.

Oto zdjęcia przysłane przez Tuśkę. Moja babcia( po prawej), Tuśka i moja mama na spacerze w Siewierzu.


 Po śmierci Tuśki otrzymaliśmy list od jej kuzynki . Napisała: z przykrością zawiadamiam Szanowną Panią, że nasza ukochana ciocia Tusia odeszła.....

poniedziałek, 30 lipca 2012

Wrocławski wiatr

Maturzystki z roku 1948. Moja mama pierwsza od lewej.
Ostatnie wspólne zdjęcie. Dziewczęta wyruszyły w świat. Moja mama wyjechała na studia medyczne do Wrocławia.
Przyglądam się dziewczętom z tego zdjęcia. Jakież one inne niż dzisiejsze maturzystki!


Mama wiele mi opowiadała o swoim kilkuletnim pobycie we Wrocławiu, o ciężkich powojennych latach, w nieciekawej sytuacji politycznej. Nie o wszystkim jednak mogę w tej chwili napisać.

Przytoczę tylko kilka fragmentów listów pisanych przez mamę do rodziców. Pisane na gorąco najlepiej oddają klimat tamtych czasów.

Tu mama z przyjaciółką na wrocławskim rynku.




„Jestem wykończona, głowa mnie boli strasznie, no ale odwaliłam wszystkie egzaminy praktyczne, dzisiaj zdawałam przed południem chemię kliniczną – poszło mi bardzo dobrze, po prostu śpiewałam. Z mikrobiologii zaś dostałam 2, ale miałam pecha , wyciągnęłam bardzo trudne pytanie .Na ustnym w piątek będą mnie strasznie mordować. W piątek po południu zdaję egzaminy teoretyczne z zagadnień, z chemii klinicznej, chemii ogólnej, mikrobiologii”

„ Dzisiaj profesor od zagadnień spisywał dane i przy podawaniu pochodzenia socjalnego powiedział, że z tą inteligencją pracującą będzie trochę kłopotu, nie wiem co chciał przez to powiedzieć.”

” Jako tako się żyje, a to dlatego, że panuje u nas piękna pogoda, która pozwala uczyć się na świeżym powietrzu, a potem to nie wiem co będzie, ale zobaczymy. Była u mnie Oleńka, która na razie nie ma mieszkania. Obiecał nam Romek, że będzie się starał znaleźć dla nas mieszkanie bo i dla siebie szuka. Jeżeli chodzi o naukę to dotąd idzie bo idzie, nie wiem jak pójdzie dalej. Dotychczas mamy ćwiczenia tylko do obiadu i to przeważnie chemia.”



Na zdjęciach wrocławskie studentki początku lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku. Niedzielny spacer nad Odrą

 „Do tego wszystkiego brakowało mi tylko funkcji starościny, która ,jeżeli nie doprowadzi mnie do szału, to zostanę świętą”


Na tym zdjęciu moja mama druga od prawej...wyrusza do walki o plan sześcioletni :)

„Leżę w łóżku i udaję, że jestem chora, a dla solidarności leży ze mną cały pokój ,to znaczy Irka i Ziuta, ale nie martwcie się, bo wcale nie jesteśmy chore, a tylko się zbuntowałyśmy.
Otóż u nas jest taka moda, aby każdą niedzielę zająć nam na kopanie kartofli. Urządzili nam takie kopanie w jednym majątku na Dolnym Śląsku. Może samo kopanie nie przedstawiało by się tak tragicznie, ale organizacja pod psem. Kazali nam wstawać o 5:00, śniadanie w 5:30 i o ósmej wyjeżdżaliśmy. Można się było spodziewać, że gdzieś koło dziewiątej dojedziemy na miejsce, ale stało się całkiem inaczej. Bo na miejsce( 16 km za Wrocławiem) jechaliśmy 7 godzin. W tym trzy razy przejeżdżaliśmy przez Wrocław i w końcu nie wiedziałam czy to mnie się w oczach troi czy rzeczywiście jeździmy tą samą drogą. Po dojechaniu na miejsce kopaliśmy jakieś 3 godziny, a obiad dali nam o 19:00. Po tym kopaniu nie mogłyśmy się ruszać przez kilka dni.
No ale to już ostatni raz, choćby mnie mieli wsadzić do więzienia, nigdzie nie jadę”


"Biała niedziela" na wsi pod Wrocławiem. Moja mama pierwsza od lewej.
„ do tej pory byłam na mikrobiologii gdzie przeprowadzałam badania na gruźlicę. Praca mi się nawet podobała, spokojna bo byłam w pracowni sama, robiłam preparaty i oglądałam je pod mikroskopem, następnie ,od czasu do czasu szczepiłam świnkę morską. Bardzo mi się tam nudziło.”
„ Przed paroma dniami podpisałam zobowiązanie przysłane przez ministerstwo, że przez 2 lata będę pracować tam, gdzie mnie raczy przydzielić minister, i że w razie przerwania nauki muszę zwrócić koszty utrzymania za wszystkie lata.”

„Wczoraj uśmiałam się, szłam na Politechnikę, na ćwiczenia i koło Politechniki szedł oddział studentów z karabinami, wracali z ćwiczeń i zaczęli się patrzeć w moją stronę, a ten co ich prowadził, zaczął ich rugać, że gapią się jakby panienek nie widzieli, a ja wtedy przechodząc koło tego studenta, mówię: ale takiej jak ja pewnie nie widzieli. Zaczęli się wszyscy śmiać. Potem oni skręcili na dziedziniec Politechniki, a ja też tam miałam skręcić i na zakręcie dowódca krzyczy: na prawo na pannę Zosie patrz!! Ja o mało co nie usiadłam ,bo ani ich znam, ani kiedy widziałam i nie wiem skąd on mógł znać moje imię, i do tej pory nie wiem.”

„Od poniedziałku dostanę pracę w Szpitalu Ubezpieczalni Społecznej we Wrocławiu. Nie wiem jeszcze jak tam będzie, ale gmach jest olbrzymi. Koleżanki rozleciały się i każda gdzie indziej pracuje. Irka na patologii i pewnie już tam zostanie. Z naszych dziewczyn prawie wszystkie zostają we Wrocławiu, tylko ja pewnie gdzieś wyfrunę”

„Z miejscowości w której się chce pracować muszą wysłać zapotrzebowanie do Ministerstwa Zdrowia- departament kadr, a po wysłaniu tego dopiero my mamy pisać podanie też bezpośrednio do Ministerstwa z prośbą o zmianę nakazu pracy. W inny sposób nie ma mowy o przeniesieniu, a te koleżanki, które przeniosły się samowolnie lub nie zgłosiły się tam gdzie dostały nakaz w tych dniach właśnie mają mieć wytoczony proces, nie wiem jak to się zakończy.”

niedziela, 29 lipca 2012

Czas śmierci

Zamieszczam dzisiaj następny z archiwalnych postów. Opublikowany był w roku 2009. 
Od dzisiaj postaram się bywać tutaj w miarę regularnie.. Mam nadzieję, że znajdę trochę czasu na przygotowanie zdjęć w lepszej jakości. Właśnie wybieram się na emeryturę :))





 Zbliża się Dzień Zmarłych. Święto większości bohaterów moich notek.
  Jak w żadnym innym dniu w roku, pierwszego listopada przeszłość wraca do mojego domu i mojego serca. Bardzo intensywnie czuję jej wpływ na moje życie.
W tym dniu zapraszam wszystkich moich przodków, a Oni przychodzą. Przesuwają się cieniami przez mój pokój. Widzę ich wszystkich, chociaż większości z nich nigdy osobiście nie poznałam.

Nawiązując do poprzedniej notki, opowiem o ostatnim dniu życia mojego dziadka. Do dzisiaj czuję ucisk w sercu kiedy to wspominam.
  Dziadek przeżył babcię o trzy lata. Bardzo za nią tęsknił i przez te lata nigdy nie doszedł do siebie. W tamtą niedzielę, w którą babcia odeszła, nie powiedzieliśmy nic dziadkowi. Po prostu nie wiedzieliśmy jak mu to powiedzieć. Mama przyszła ze szpitala i powiedziała tylko: już po naszej babci.
  Nie mogłam zrozumieć znaczenia tych słów. To była pierwsza śmierć w najbliższej rodzinie, którą przeżyłam świadomie, już jako dorosła osoba. To stało się tak nagle, nie byłam przygotowana, jeżeli na śmierć najbliższych można się w ogóle przygotować.
  Jeszcze poprzedniego dnia , przed wyjściem do sądu babcia przyszła do mnie. Szukała swojej broszki. Myślała, że ja ją zabrałam. Weszła tak cicho do pokoju, że się przestraszyłam. Zauważyłam, że wygląda źle. Była chyba bardzo zmęczona. Teraz już wiem, że wcześniej była na spotkaniu, na którym wspominano czasy wojny i jej synów. Musiała to bardzo przeżyć.
  Kiedy babcia zmarła, poszłyśmy z mamą do dziadka. Mama, aby jakoś przygotować Go na złą wiadomość, powiedziała, że z babcią nie jest najlepiej, trzeba czekać, ale nadzieja jest niewielka.
Dziadek stał przy oknie i wpatrywał się się w nie, ale przypuszczam, że myślami był bardzo daleko. Kiwał tylko smutno głową. Takiego smutnego, zagubionego i bezradnego nie widziałam go nigdy przedtem. Jak to wspominam, serce mi się ściska.
W tym czasie ja ,w tajemnicy, poszłam do pokoju dziadka, do biurka, aby poszukać kartki z adresami członków rodziny i przyjaciół. Ktoś przecież musiał wysłać telegramy.
  Przez te trzy lata życia, ostatnie lata ,dziadek podupadał na zdrowiu. Był słaby, przeziębiał się. Ostatnie przeziębienie zakończyło się zapaleniem płuc. Po pobycie w szpitalu nie czuł się dobrze. Po kilku dniach stan zdrowia pogorszył się znacznie, dostał wysokiej gorączki. Wezwaliśmy pogotowie. Przez kuchenne okno widziałam jak sanitariusze niosą dziadka na noszach. Zauważyłam Jego oczy wpatrzone we mnie. Duże, błyszczące od gorączki i pełne strachu. Wydawało mi się, że błaga mnie o pomoc. Jaką? Nie zapomnę tego widoku. Nie wiedziałam, co mam zrobić. Nosze zniknęły w karetce. Usłyszałam wycie syreny, a serce chciało mi wyskoczyć z piersi.
  Co się zdarzyło w szpitalu, dowiedziałam się od mamy, która pojechała wtedy z dziadkiem.
Zawieźli Go na izbę przyjęć i zostawili.
Jakaś pielęgniarka obejrzała dziadka i poszła sobie. Mama długo szukała lekarza, który zajął by się dziadkiem. Po jakimś czasie łaskawie pojawił się znudzony i zły lekarz, popatrzył na dziadka i powiedział głośno do mamy słowa, które z pewnością słyszał również mój dziadek: co mi pani tutaj trupa przywiozła! Przecież to już agonia!
I poszedł.
Po piętnastu minutach dziadek zmarł. Na pustej i zimnej izbie przyjęć, sam, bez opieki.
Spoczął obok babci. Teraz już na zawsze są razem.
W niedzielę odwiedzę grób dziadków, zapalę znicze i jeszcze raz przeproszę za tamtego lekarza....ktoś to musi zrobić...
Jednak ostatnich chwil życia i wypowiedzianych słów nic i nikt już nie zmieni...

Teraz Dziadkowie spacerują razem po Niebiańskich Plantach...




Są z nimi ich dwaj synowie.




Na zawsze razem...

czwartek, 17 listopada 2011

Wszystko to co jeszcze pamiętam

Każde życie składa się z chwil. I właśnie te chwile zapamiętujemy, zatrzymujemy na fotografii.
Na ich podstawie tworzymy obraz człowieka i jego życia. Ale to są tylko chwile.
Większość czasu zawartego w granicach czyjegoś życia przepada na zawsze, bez śladu.
Szukam w pamięci i dokumentach takich właśnie pozostałych jeszcze strzępków czyichś losów.
Opowieści, anegdoty, zdjęcia. Tak mało. Musi jednak wystarczyć, aby jak najdłużej zachować w pamięci ślad człowieka, który kiedyś żył, kochał, cierpiał i pozostawił po sobie puste miejsce, którego nic nie zapełni.
Ponieważ każdy człowiek jest jedyny i niepowtarzalny.

To dziadkowie w młodości. Takich znam tylko ze zdjęć.



Do tej pory pisałam o życiu moich dziadków w czasach, których ja nie mogę pamiętać. Znam je tylko z opowieści członków rodziny, ze zdjęć i listów.
Dzisiaj chciałabym przedstawić dziadków takich, jakich ja pamiętam. Podzielić się moimi własnymi wspomnieniami.

Takich dziadków pamiętam.




Mojego dziadka pamiętam zawsze z nieodłącznym „papirosikiem”. Dziadek palił dużo. To właśnie od niego przejęłam ten nałóg. Pierwsze papierosy paliłam przy piecu w kuchni dziadka, w jego towarzystwie, wydmuchując dymek do popielnika.
Kupowała mi je babcia. Miałam wtedy osiemnaście lat i mogłam palić legalnie.


Dziadek był nauczycielem języka polskiego. To właśnie On zaraził mnie miłością do literatury. Pod jego czujnym okiem podejmowałam pierwsze próby literackie. On nauczył mnie pisać wypracowania z języka polskiego.
Od najmłodszych lat uczył mnie również języka rosyjskiego. Mając siedem lat władałam językiem polskim i rosyjskim równie biegle. Znałam literaturę rosyjską w oryginale. A poezja w języku rosyjskim jest po prostu przepiękna.
Dlaczego właśnie rosyjski?
Dziadek mój urodził się w roku 1894. Na ziemiach zaboru rosyjskiego. Uczył się początkowo w seminarium nauczycielskim, w którym wykładano wyłącznie w języku rosyjskim. Języka polskiego nie wolno było używać na terenie szkoły. Stąd u niego doskonała znajomość tego języka.
Ulubionym zajęciem dziadka było rozwiązywanie krzyżówek , rebusów, szarad i oczywiście gra w szachy.
To właśnie On wprowadził mnie w tajniki tej szlachetnej gry.
Kilka razy w tygodniu przychodził z wizyta do dziadków stary nauczyciel, pan Józef z żoną Stefanią. Panie siadały w pokoju na kanapie i rozmawiały lub haftowały obrus, panowie rozkładali szachownicę i grali w szachy. Oczywiście zawsze wygrywał mój dziadek. Czasami jednak pozwalał Józiowi wygrać, aby sprawić mu przyjemność. Pamiętam te szachy. Piękna drewniana, inkrustowana szachownica i kunsztownie rzeźbione szachy.
Któregoś roku zdarzyła się tragedia. Dzieci, bawiąc się figurkami, zgubiły białego konika. Jak to się stało? Nie wiem. Nie pamiętam. Pamiętam natomiast to, że dziadek mój z kawałka drewna wyrzeźbił pięknego konika szachowego do kompletu.
Wydaje mi się, że te szachy znajdują się jeszcze u mojej mamy.


Dziadek przesiadywał zawsze przy swoim biurku, tym samym, które pokazywałam na fotografii z lat przedwojennych, z domu w Siewierzu. Czytał książki, pisał, rysował. Robił również piękne ramki do obrazków, fotografii, pięknie oprawiał stare, zniszczone książki.
Największą atrakcja mojego dzieciństwa, na którą zawsze czekałam z niecierpliwością, były wędrówki z dziadkiem po parku, starych uliczkach miasta i uroczych zakątkach. Zabieraliśmy ze sobą bloki rysunkowe, ołówki i rysowaliśmy zabytki architektury, drzewa, napotkanych ludzi i wszystko co nas zaciekawiło i zachwyciło.

Przedstawiam kilka rysunków dziadka. Pierwszy to portrecik wnuczki. Czyli mój :-))



Babcia moja do końca życia, do ostatniego dnia pracowała. Była zawsze elegancko ubrana i uczesana. Zawsze pachniała perfumami. Do dzisiaj pamiętam ten zapach.
W wolnych chwilach siadała w fotelu, tym przywiezionym z Siewierza, ocalałym z wojennej pożogi i czytała książki. Bardzo lubiła książki historyczne i kryminały Agaty.


Przyzwyczajona przez lata do służących, nie była typową gospodynią domową. Przez wiele lat przychodziła do naszego domu pani, która zajmowała się sprzątaniem , myciem okien i praniem. Sąsiad zza płotu ( za jego prawnuka wyszłam wiele lat później za mąż. Istny mezalians!) przychodził kosić trawę w ogródku. Jego żona przynosiła nam mleko.
Dopóki babcia pracowała w szkole, przynosiła obiady ze szkolnej stołówki. Były, powiedzmy szczerze, takie sobie:-) Dopiero pod koniec życia zajęła się karmieniem rodziny. Gotowała bardzo dobrze. To od niej nauczyłam się gotowania i pieczenia ciast.
Innymi pracami domowymi babcia się nie zajmowała. Dziadek bardzo pilnował, żeby się nie przemęczała. Chorowała na serce. Codziennie po obiedzie babcia ucinała sobie drzemkę i nie wolno było jej przeszkadzać.
Zaraz po wojnie babcia ciężko zachorowała. Rak piersi. Operacja. Badania raz do roku. Na szczęście nie było żadnych przerzutów. Ale przez kilka lat dziadek mój żył w ciągłym strachu o babcię. Do końca życia babcia nosiła specjalny biustonosz z wkładką. Niestety nie było jeszcze takich protez jak teraz i wyraźnie było widać różnicę w wielkości piersi.
Pod koniec kwietnia 1974 roku babcia wracała z sądu, gdzie była ławnikiem, poczuła jak cierpnie jej prawa noga i ręka. Przywołała dziadka, żeby jej pomógł dojść do mieszkania. Dziadek nie wiedział co robić, zaczął masować rękę. I to był wielki błąd.
Ja dowiedziałam się o zajście w chwili ,kiedy dziadek przyszedł do naszego mieszkania ( jak już pisałam wcześniej, to były dwa połączone ze sobą domy)i poprosił abym zadzwoniła na pogotowie.
Po wejściu do mieszkania dziadków zastałam babcię siedzącą w fotelu. Nie mogła już nic mówić. Pamiętam tylko jej wzrok. Otwarte szeroko niebieskie oczy a w nich ogromny strach. Przynajmniej ja tak to odebrałam.
Kiedy przyjechał lekarz babcia była już nieprzytomna. Aby zmniejszyć ciśnienie upuszczono nieco krwi. Do dzisiaj widzę szklankę do połowy wypełnioną krwią mojej babci. W całym zamieszaniu zapomnieliśmy o niej i już po pogrzebie zauważyłam tę szklankę ze skrzepnięta już krwią.
Wrażenie było wstrząsające.
Babcia zmarła w szpitalu nie odzyskawszy przytomności. Nie wiem czy była możliwość uratowania jej życia, ale przecież nie z takich wylewów ludzie wychodzą . Powiem tu wyraźnie: babcia zmarła z powodu karygodnego zaniedbania personelu medycznego.
Po trzech dniach odbył się pogrzeb. Stałam przed kaplicą. Nie weszłam do środka. Nie chciałam widzieć babci w trumnie. Zerknęłam tylko do wnętrza kaplicy i zobaczyłam ręce babci, złożone jedna na drugiej, tak jak zwykła je trzymać. Jak trzymała je zaledwie trzy dni temu....
W dniu śmierci babci, nad ranem, o godzinie, w której odeszła ,z budzika stojącego na stoliku w moim pokoju, wypadł kluczyk, służący do nakręcania. A nie miał prawa wypaść.... Znak jakiś?
Nie wiem....
A może jednak?
Tego wieczoru , w lutym 1942 roku, kiedy zastrzelono starszego syna babci, Zbyszka, babcia obudziła się nagle i spytała dziadka: co to za głosy? Zbyszek przyjechał?
Dziadek odpowiada, że nikogo nie ma.
Jak to nie? Przecież słyszałam wyraźnie jak Zbyszek mnie woła -mamo!
O tej godzinie zginął...