czwartek, 17 listopada 2011

Wszystko to co jeszcze pamiętam

Każde życie składa się z chwil. I właśnie te chwile zapamiętujemy, zatrzymujemy na fotografii.
Na ich podstawie tworzymy obraz człowieka i jego życia. Ale to są tylko chwile.
Większość czasu zawartego w granicach czyjegoś życia przepada na zawsze, bez śladu.
Szukam w pamięci i dokumentach takich właśnie pozostałych jeszcze strzępków czyichś losów.
Opowieści, anegdoty, zdjęcia. Tak mało. Musi jednak wystarczyć, aby jak najdłużej zachować w pamięci ślad człowieka, który kiedyś żył, kochał, cierpiał i pozostawił po sobie puste miejsce, którego nic nie zapełni.
Ponieważ każdy człowiek jest jedyny i niepowtarzalny.

To dziadkowie w młodości. Takich znam tylko ze zdjęć.



Do tej pory pisałam o życiu moich dziadków w czasach, których ja nie mogę pamiętać. Znam je tylko z opowieści członków rodziny, ze zdjęć i listów.
Dzisiaj chciałabym przedstawić dziadków takich, jakich ja pamiętam. Podzielić się moimi własnymi wspomnieniami.

Takich dziadków pamiętam.




Mojego dziadka pamiętam zawsze z nieodłącznym „papirosikiem”. Dziadek palił dużo. To właśnie od niego przejęłam ten nałóg. Pierwsze papierosy paliłam przy piecu w kuchni dziadka, w jego towarzystwie, wydmuchując dymek do popielnika.
Kupowała mi je babcia. Miałam wtedy osiemnaście lat i mogłam palić legalnie.


Dziadek był nauczycielem języka polskiego. To właśnie On zaraził mnie miłością do literatury. Pod jego czujnym okiem podejmowałam pierwsze próby literackie. On nauczył mnie pisać wypracowania z języka polskiego.
Od najmłodszych lat uczył mnie również języka rosyjskiego. Mając siedem lat władałam językiem polskim i rosyjskim równie biegle. Znałam literaturę rosyjską w oryginale. A poezja w języku rosyjskim jest po prostu przepiękna.
Dlaczego właśnie rosyjski?
Dziadek mój urodził się w roku 1894. Na ziemiach zaboru rosyjskiego. Uczył się początkowo w seminarium nauczycielskim, w którym wykładano wyłącznie w języku rosyjskim. Języka polskiego nie wolno było używać na terenie szkoły. Stąd u niego doskonała znajomość tego języka.
Ulubionym zajęciem dziadka było rozwiązywanie krzyżówek , rebusów, szarad i oczywiście gra w szachy.
To właśnie On wprowadził mnie w tajniki tej szlachetnej gry.
Kilka razy w tygodniu przychodził z wizyta do dziadków stary nauczyciel, pan Józef z żoną Stefanią. Panie siadały w pokoju na kanapie i rozmawiały lub haftowały obrus, panowie rozkładali szachownicę i grali w szachy. Oczywiście zawsze wygrywał mój dziadek. Czasami jednak pozwalał Józiowi wygrać, aby sprawić mu przyjemność. Pamiętam te szachy. Piękna drewniana, inkrustowana szachownica i kunsztownie rzeźbione szachy.
Któregoś roku zdarzyła się tragedia. Dzieci, bawiąc się figurkami, zgubiły białego konika. Jak to się stało? Nie wiem. Nie pamiętam. Pamiętam natomiast to, że dziadek mój z kawałka drewna wyrzeźbił pięknego konika szachowego do kompletu.
Wydaje mi się, że te szachy znajdują się jeszcze u mojej mamy.


Dziadek przesiadywał zawsze przy swoim biurku, tym samym, które pokazywałam na fotografii z lat przedwojennych, z domu w Siewierzu. Czytał książki, pisał, rysował. Robił również piękne ramki do obrazków, fotografii, pięknie oprawiał stare, zniszczone książki.
Największą atrakcja mojego dzieciństwa, na którą zawsze czekałam z niecierpliwością, były wędrówki z dziadkiem po parku, starych uliczkach miasta i uroczych zakątkach. Zabieraliśmy ze sobą bloki rysunkowe, ołówki i rysowaliśmy zabytki architektury, drzewa, napotkanych ludzi i wszystko co nas zaciekawiło i zachwyciło.

Przedstawiam kilka rysunków dziadka. Pierwszy to portrecik wnuczki. Czyli mój :-))



Babcia moja do końca życia, do ostatniego dnia pracowała. Była zawsze elegancko ubrana i uczesana. Zawsze pachniała perfumami. Do dzisiaj pamiętam ten zapach.
W wolnych chwilach siadała w fotelu, tym przywiezionym z Siewierza, ocalałym z wojennej pożogi i czytała książki. Bardzo lubiła książki historyczne i kryminały Agaty.


Przyzwyczajona przez lata do służących, nie była typową gospodynią domową. Przez wiele lat przychodziła do naszego domu pani, która zajmowała się sprzątaniem , myciem okien i praniem. Sąsiad zza płotu ( za jego prawnuka wyszłam wiele lat później za mąż. Istny mezalians!) przychodził kosić trawę w ogródku. Jego żona przynosiła nam mleko.
Dopóki babcia pracowała w szkole, przynosiła obiady ze szkolnej stołówki. Były, powiedzmy szczerze, takie sobie:-) Dopiero pod koniec życia zajęła się karmieniem rodziny. Gotowała bardzo dobrze. To od niej nauczyłam się gotowania i pieczenia ciast.
Innymi pracami domowymi babcia się nie zajmowała. Dziadek bardzo pilnował, żeby się nie przemęczała. Chorowała na serce. Codziennie po obiedzie babcia ucinała sobie drzemkę i nie wolno było jej przeszkadzać.
Zaraz po wojnie babcia ciężko zachorowała. Rak piersi. Operacja. Badania raz do roku. Na szczęście nie było żadnych przerzutów. Ale przez kilka lat dziadek mój żył w ciągłym strachu o babcię. Do końca życia babcia nosiła specjalny biustonosz z wkładką. Niestety nie było jeszcze takich protez jak teraz i wyraźnie było widać różnicę w wielkości piersi.
Pod koniec kwietnia 1974 roku babcia wracała z sądu, gdzie była ławnikiem, poczuła jak cierpnie jej prawa noga i ręka. Przywołała dziadka, żeby jej pomógł dojść do mieszkania. Dziadek nie wiedział co robić, zaczął masować rękę. I to był wielki błąd.
Ja dowiedziałam się o zajście w chwili ,kiedy dziadek przyszedł do naszego mieszkania ( jak już pisałam wcześniej, to były dwa połączone ze sobą domy)i poprosił abym zadzwoniła na pogotowie.
Po wejściu do mieszkania dziadków zastałam babcię siedzącą w fotelu. Nie mogła już nic mówić. Pamiętam tylko jej wzrok. Otwarte szeroko niebieskie oczy a w nich ogromny strach. Przynajmniej ja tak to odebrałam.
Kiedy przyjechał lekarz babcia była już nieprzytomna. Aby zmniejszyć ciśnienie upuszczono nieco krwi. Do dzisiaj widzę szklankę do połowy wypełnioną krwią mojej babci. W całym zamieszaniu zapomnieliśmy o niej i już po pogrzebie zauważyłam tę szklankę ze skrzepnięta już krwią.
Wrażenie było wstrząsające.
Babcia zmarła w szpitalu nie odzyskawszy przytomności. Nie wiem czy była możliwość uratowania jej życia, ale przecież nie z takich wylewów ludzie wychodzą . Powiem tu wyraźnie: babcia zmarła z powodu karygodnego zaniedbania personelu medycznego.
Po trzech dniach odbył się pogrzeb. Stałam przed kaplicą. Nie weszłam do środka. Nie chciałam widzieć babci w trumnie. Zerknęłam tylko do wnętrza kaplicy i zobaczyłam ręce babci, złożone jedna na drugiej, tak jak zwykła je trzymać. Jak trzymała je zaledwie trzy dni temu....
W dniu śmierci babci, nad ranem, o godzinie, w której odeszła ,z budzika stojącego na stoliku w moim pokoju, wypadł kluczyk, służący do nakręcania. A nie miał prawa wypaść.... Znak jakiś?
Nie wiem....
A może jednak?
Tego wieczoru , w lutym 1942 roku, kiedy zastrzelono starszego syna babci, Zbyszka, babcia obudziła się nagle i spytała dziadka: co to za głosy? Zbyszek przyjechał?
Dziadek odpowiada, że nikogo nie ma.
Jak to nie? Przecież słyszałam wyraźnie jak Zbyszek mnie woła -mamo!
O tej godzinie zginął...

środa, 16 listopada 2011

Zanim serce pękło

wtorek, 06 października 2009

Czy wraz ze śmiercią brata mojej mamy, Władka, straciliśmy wielkiego poetę? Nie wiem i już się tego nie dowiem...
W środku moja babcia. Władek to ten chłopiec po lewej stronie z pukawką w ręku.


Był dzieckiem wyjątkowym. Różnił się bardzo od swojego rodzeństwa. Nie tylko wygladem, ale i charakterem. Tak jak Zosia i Zbyszek byli blondynami tak Władziu miała ciemne, kręcone włosy, ciemne oczy i smagłą cerę. Tak jak rodzeństwo było ciche, skromne i nieśmiałe, tak Władzia wszędzie było pełno.
Kiedy przychodzili do dziadków goście, Zbyszek stał spokojnie w kącie, mama moja chowała się pod kanapę a Władek wchodził do pokoju, stawał na baczność i mówił: dzień dobry państwu, jestem Władziu, syn.
Jako jedyny z rodzeństwa, od najwcześniejszych lat chodził do sklepu po zakupy. Oczywiście od momentu, w którym zaczął mówić, po upiciu się resztkami likieru.:-)) Pisałam o tym w poprzednich notkach.
Przed wojną była w sprzedaży tak zwana kora czekoladowa. Niestety nie wiem jak wyglądała, a tym bardziej jak smakowała. Wiem tylko, że Władziowi bardzo zasmakowała i codziennie chodził po nią do pobliskiego sklepiku kolonialnego, takiego, w którym było przysłowiowe mydło i powidło.
Wchodził do sklepu i mówił do właściciela: pan to teraz się wzbogaci!
Dlaczego Władziu? pytał sklepikarz
Bo ja codziennie będę przychodził po korę czekoladową.
W wieku 12 lat Władziu rozpoczął naukę w szkole w Krakowie. Szkoła prowadzona była przez zakon, ale nie pomnę jaki. Chyba ojców Pijarów. Szkoły nie skończył. Wybuchła wojna.
To list Władka do rodziców ze stycznia 1938 roku. Miał wtedy niespełna 13 lat.


W czasie wojny Władziu zaczął pisać wiersze i poetyckie opowiadania.
Przedstawię tu kilka zaledwie z nich.
"Zobaczyłem grajka siedzącego pod drzewem na brzegu rzeki....płakały skrzypce...zdawało mi się, że z duszy to łkanie wychodzi..."


 "O szczęściu, o sławie szumiało samotne drzewo, szeptała rzeka.."



" I pierwsza wzniosła się ognista łuna,To wojny krwawy zew,Już bitwy pierwsze rozegrzmiały chóry,.....w powietrzu czuć już krew..."
Pamiętajmy, że pisał je piętnastoletni chłopiec.
Potem było aresztowanie, więzienie w Opolu, Oświęcim.
Powtórzę to co napisałam w jednej z poprzednich notek, bo cóż innego mogę napisać? Jak wyrazić mój żal?
Ostatnią podróż w swoim krótkim życiu odbył do obozu zagłady. W dorosłe życie wszedł "bramą do piekła". Ostatnie co w życiu widział to dymiące kominy krematorium. Chciał być poetą, ale historia zdecydowała inaczej. Ostatnie dni życia spędził w warunkach, których nie da się opisać w żadnym wierszu. Marzenie o szczęściu, doskonałości i sławie obróciły się w proch rozsypany po świętej ziemi oświęcimskiej, tej ogromnej zbiorowej mogile.


Zapamiętajcie tego chłopca.
Nazywał się Władysław Słabiak. Był poetą.
Żył osiemnaście lat.
Taką granicę wyznaczyła kula wystrzelona pod ścianą śmierci w Auschwitz...

wtorek, 15 listopada 2011

Krótka historia jednego życia.

piątek, 02 października 2009
Na podstawie moich notek można wysnuć wniosek, że tak dużo wiem na temat przeszłości mojej rodziny.
Niestety wiem bardzo mało, mniej niż chciałabym wiedzieć, niż powinnam wiedzieć.
Znam losy przodków ze strony mojej mamy. Mieszkałam z dziadkami. W czasach kiedy nie było telewizji ani komputerów z dziećmi się po prostu rozmawiało.
Dziadkowie opowiadali mi historie z przeszłości a ja je zapamiętywałam. Mam doskonałą pamięć. Nie muszę nic zapisywać.
Zawsze byłam bardzo ciekawa jak wyglądało życie w czasach kiedy mnie jeszcze nie było na świecie. Byłam ciekawa zwłaszcza zwykłych drobiazgów, zwykłego codziennego życia. Pamiętam jak pytałam babcię o to jak wyglądał jej rodzinny dom, jakie meble stały i w którym miejscu. Jak się ubierała, czym bawiła. Co jadali na śniadanie. Wydawało by się, że to takie nieistotne szczegóły, a jednak na ich podstawie powstawał w mojej wyobraźni obraz minionych lat, obraz ludzi, którzy już odeszli. Pozostali jednak we mnie. Zabrałam wspomnienie o nich jak cenny bagaż na drogę mojego życia. Dzięki temu wiem kim jestem, skąd pochodzę.
Zdjęcie, które teraz przedstawiam pochodzi sprzed stu lat, z maja roku 1909. Przypuszczam, że jest to jedno z najstarszych zdjęć w moich zbiorach.


Zdjęcie jest zrobione przed domem moich pradziadków w dniu Pierwszej Komunii Świętej mojej babci Anny. Tej babci, o której pisałam w poprzednich notkach.
Na zdjęciu jest prababcia Rozalia, pradziadek Antoni i ich trójka dzieci- Anna, Franciszek i Józef, ten najmłodszy.
Ilekroć patrzę na to zdjęcie nie mogę uwierzyć, że uwieczniona na nim kobieta ma 45 lat, czyli kilkanaście lat mniej niż ja mam w tej chwili! Gdzież mnie do takiej poważnej, statecznej matrony!
Ciemna suknia zapięta pod szyję, skromnie upięty koczek, zero makijażu, groźna mina.
Jak to się ma do moich szpilek, wytuszowanych rzęs i rozwianego włosa? Pod tym względem czasy zmieniły się stanowczo na lepsze:-))
A tutaj matrona w całej okazałości.


Prababcia moja miała pięcioro dzieci ( przynajmniej takie mam informacje). Dwie najstarsze dziewczynki – Mania i Bronia- zmarły we wczesnym dzieciństwie. Bronia podobno była prześlicznym dzieckiem. W porównaniu z nią moja babcia była brzydulą. Syn Franio zmarł w czasie pierwszej wojny w wieku czternastu lat.
Na tym zdjęciu jest Franio ( pierwszy po lewej). Jest to jedyne zdjęcie nastoletniego Frania.


Pozostało Rozalii tylko dwoje dzieci. Anna została nauczycielką ( uczyła geografii), Józef również był nauczycielem. Ukończył wydział matematyczno - filozoficzny na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie.
Cofnijmy się teraz do lat sześćdziesiątych dziewiętnastego wieku. W miejsce, w którym rozpoczęła się historia mojej rodziny.
Tym miejscem był duży majątek ziemski gdzieś na ziemi kieleckiej. Właścicielem majątku był pan N. Pan N. miał córeczkę o imieniu Oleńka.
Zarządcą tego majątku był niejaki pan S. Pan S. miał córeczkę Rozalkę. Dziewczynki bardzo się zaprzyjaźniły. Rozstały się dopiero wtedy kiedy dorosły i wyszły za mąż.
Rozalka, jak już napisałam , miała córkę Annę.
Oleńka miała sześcioro dzieci. Najmłodszym synkiem był Lucjan. Ukończył seminarium nauczycielskie i rozpoczął pracę w szkole. W tej samej szkole dostała posadę nauczycielki młodziutka dwudziestoletnia Anna, córka Rozalii.
Młodzi się poznali, pokochali i postanowili się pobrać. Znając moją babcię, to raczej ona postanowiła :-))
Na zaręczyny młodych zostali zaproszeni rodzice. W czasie tej uroczystości, po wielu latach, spotkały się przyjaciółki z dzieciństwa. Radość ze spotkania była wielka. Zarówno Anna jak i Lucjan nie mieli pojęcia, że ich matki wychowały się w tym samym domu.
Tak to właśnie historia zatoczyła wielkie koło. Przeznaczenie?...
Wróćmy jednak do mojej prababci Rozalii.
Kiedy dzieci się usamodzielniły,została w swoim małym domku tylko z mężem. Zajmowała się domem , ogrodem i polem, którego spory kawałek posiadała. Znajdowało się tuż za domem.
Przez wiele lat ten kawał ziemi był w posiadaniu mojej rodziny. Jako dziecko biegałam jeszcze po polu, przesiadywałam pod wysokimi, strzelistymi topolami, które rosły na skraju pola. Dopiero w latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku zabrano ziemie pod budowę osiedla mieszkaniowego.
Pradziadek Antoni zmarł nagle w roku 1929, w październiku i Rozalia została sama.
Przed wojną odwiedzała ją córka, syn i wnuki. Przyjeżdżali do babci z Siewierza dorożką.
Tu Zbyszek z babcią na ganku domu. W dali widać topole. W miejscu gdzie jest płot przed samą wojną został dobudowany duży dom, w którym ja się urodziłam i mieszkałam przez trzydzieści lat .

W gościnie u babci. Po lewej wnuczek Zbyszek, po prawej syn Józef.

W ogródku u babci. Po prawej stronie siedzi syn Józef z żoną Krysią ( Krysia jeszcze żyje, ma 93 lata)

W czasie wojny, jak już pisałam we wcześniejszych notkach, mieszkali z babcią Zbyszek i Władziu. To w jej domu zostali aresztowani przez gestapo.
Po ich aresztowaniu babcia została wysiedlona do starej dzielnicy żydowskiej, a w jej domu zamieszkali Niemcy.
Po wyzwoleniu wróciła do siebie.
W 1952 roku w nowym domu zamieszkali moi rodzice i prababcia Rozalia. W starym domu moi dziadkowie – Anna i Lucjan.
Pamiętam prababcię jako drobniutką, ubraną na czarno staruszkę, siedzącą przy stole w kuchni. Nie widzę już jej twarzy. Kiedy zmarła w wieku 92 lat, ja miałam zaledwie cztery lata. Wyczuwałam, że coś się stało, ale nie wiedziałam co. Skutecznie odizolowano nas od tego smutnego zdarzenia. Pamiętam tylko, że spaliśmy wszyscy u babci. Pamiętam, że ojciec mój przyszedł do domu zbyt późno z pracy i mama nie wpuściła go do mieszkania babci. Oczywiście za karę. Nie będę tego faktu komentować, ale moja mama zawsze miała jakieś dziwne, infantylne wyobrażenie o życiu i małżeństwie. Do dzisiaj jej to pozostało.
Biedny mój ojciec poszedł więc do naszego mieszkania, w którym w salonie na stole stała otwarta trumna. Zabrał ze sobą psa i położył się w sypialni, otwierając drzwi do salonu aby móc obserwować nieboszczkę. Wiadomo, że jeżeli czegoś nie widzimy zaczyna pracować wyobraźnia.
Przypuszczam, że ojciec nie bał się babci, która zawsze bardzo go lubiła. Często siadali wieczorami w kuchni i długo rozmawiali. Czasami babcia częstowała mojego ojca kielichem gorzałki.
To była po prostu równa babka.

poniedziałek, 14 listopada 2011

Służąca Aniela... okruchy wspomnień

niedziela, 27 września 2009

Jak już wspomniałam w poprzedniej notce, dzisiaj chciałabym opowiedzieć o wspaniałej kobiecie, której nie ma na żadnej fotografii, a która praktycznie wychowała moją mamę i jej braci, która towarzyszyła rodzinie przez wiele lat, zarówno w domu jak i w czasie wyjazdów do Rabki czy Krynicy. O skromnej, ukrytej w cieniu a jednak bardzo ważnej osobie. O służącej Anieli.
Aniela urodziła się w Ogrodzieńcu, około roku 1900, w biednej rodzinie. Wcześnie osierocona przez matkę ,musiała pójść na służbę, jak bardzo wiele dziewcząt w tamtych czasach. Służyła u bogatego gospodarza do czasu aż nie zainteresował się nią syn gospodarza. Zainteresowanie było na tyle konkretne, że dziewczyna zaszła w ciążę. Konsekwencją tego było natychmiastowe wyrzucenie jej z pracy.
Po urodzeniu dziecka dziewczyna wyruszyła z domu ciotki, która się nią zaopiekowała, w poszukiwaniu służby w pobliskich miasteczkach.
Przez kilka lat tułała się po domach, zatrudniana do najcięższych prac, źle traktowana, poniewierana.
Około roku 1928 lub 1929 moja babcia właśnie rozstała się ze swoja służącą, z której nie była zadowolona i poszukiwała nowej. Wtedy to właśnie Aniela zgłosiła się do pracy i została przez babcie przyjęta. W tym też czasie jej córeczka Wanda, rówieśnica mojej mamy, zachorowała. Przez jakiś czas była leczona w szpitalu pod opieka lekarza, przyjaciela rodziny, na koszt babci. Kiedy wyzdrowiała została przez Anielę odesłana w jej rodzinne strony pod opiekę ciotki. Aniela została u babci.
Była w wieku mojej babci, niezbyt urodziwa, ale bardzo radosna, miła, grzeczna i piekielnie zdolna i inteligentna.
Nie ukończyła żadnej szkoły, nie umiała pisać i czytać i tak prawdę powiedziawszy w tym czasie nie za bardzo umiała gotować. A tu nastała u państwa, którzy mieli troje dzieci i prowadzili dom otwarty.
Początkowo moja babcia uczyła ją gotować z książek kucharskich. Sama niewiele umiała przecież, też była młoda i nigdy sama nie prowadziła domu. Prawdę powiedziawszy to obie panie razem uczyły się gotowania i prowadzenia domu. Po kilku miesiącach Aniela stała się najlepsza kucharką w Siewierzu. Nie było potrawy, ciasta czy dowolnej przekąski, której by Aniela nie potrafiła przygotować. Wszystko jej się udawało nadzwyczajnie. Cała siewierska elita zazdrościła mojej babci tak wspaniałej kucharki. Czasami była nawet wypożyczana do przygotowania wielkich przyjęć w zaprzyjaźnionych domach.
Aniela zajmowała się całym domem. Opiekowała się trójką dzieci, gotowała, robiła pranie, porządki, przetwory na zimę, zajmowała się ogrodem. W tamtych czasach nie było to takie łatwe i proste. Wodę trzeba było nosić ze studni na podwórzu i wnosić na piętro w wiadrach. Zużytą trzeba było znosić i wylewać na dole. W mieszkaniu były piece węglowe i palenie w nich jak i przynoszenie węgla należało do służącej. Czasami w pracach cięższych pomagała jej stróżka, czyli ówczesna woźna szkolna.
Podczas prac kuchennych Aniela śpiewała piosenki. Nigdy nie narzekała na ciężką pracę, nigdy nie była zła ani obrażona.
Wieczorami, kiedy już wszystkie prace były zakończone, Aniela brała moja mamę na kolana i opowiadała jej legendy, historie z przeszłości swojej i swojej rodziny, śpiewała pieśni patriotyczne, religijne. Dzięki tym opowieściom mama moja znała losy życia Anieli. Dzięki tym opowieściom i ja poznałam cząstkę losów tej kobiety. Babcia moja nigdy ze służącymi nie rozmawiała na takie tematy. Istniała wyraźna granica między kuchnią a pokojami, granica, której nie wypadało przekraczać.
Przyznać jednak muszę, że Aniela była w domu babci traktowana bardzo dobrze. Bardzo dobrą również miała pensję, trzy razy większą niż służące w tamtych czasach. Oprócz tego miała całkowite utrzymanie, ubranie i opiekę lekarską na koszt chlebodawców.
Moja babcia lubiła rządzić. Wchodziła czasami do kuchni i mówiła co trzeba zrobić, jak trzeba. Wtedy Aniela bardzo stanowczym głosem mówiła: proszę pani, w kuchni rządzę ja! Pani rządzi w pokoju!
Kiedy do babci przychodzili goście i zajadali się smakołykami przyrządzonymi przez Anielę otwierały się drzwi, wchodziła Aniela i pytała: no i jak panie doktorze, smakowało?
Moja babcia była bardzo niezadowolona z tej samowoli służącej, ale nic nie mówiła ,bo goście rozpływali się w zachwycie dla jej kunsztu kulinarnego.
Jak już napisałam, Aniela początkowo była niepiśmienna. Dopiero moja mama i jej bracia zaczęli Anielę uczyć.
Po miesiącu służąca wołana przez panią lub dzieci, przybiegała i załamując ręce mówiła: Matko Boska! Zaczytałam się!
Tak. Nauczyła się czytać i pisać nie wiadomo kiedy. Czytała wszystkie książki z biblioteki państwa. Ale to jeszcze nic. Kiedy dzieci się uczyły i powtarzały lekcje, Aniela słuchała uważnie. Pod koniec pobytu u babci, przed samą wojną, Aniela płynnie mówiła po niemiecku i francusku!
Gdyby ta dziewczyna urodziła się w innej rodzinie, w innych czasach, na pewno osiągnęłaby w życiu bardzo wiele.
Największym świętem dla mojej mamy w tamtych czasach były Święta Bożego Narodzenia. Dlaczego? Dlatego, że tego dnia Aniela siadała przy stole z całą rodziną. Dzieci traktowały ją jak matkę, były szczęśliwe, że siedzi z nimi przy stole, poddawały jej smakołyki i pilnowały, żeby zjadła jak najwięcej.
W soboty po południu Aniela miała wychodne. Stroiła się wtedy i wychodziła na spacer pod zamek z przyjaciółkami, służącymi z okolicznych domów. Mama moja chciała aby Aniela wyglądała jak najpiękniej. Podkradała więc swojej mamie kosmetyki. A to ułamała kawałek szminki, a to odsypała trochę pudru. Wszystko dla Anieli.
Od czasu do czasu odwiedzał Anielę niejaki Józek. Ojciec jej córki. Miał swoja rodzinę, żonę, dzieci. Cały czas jednak odwiedzał Anielę. Jako bogaty gospodarz nie mógł się ożenić z taką biedną dziewczyną.
Kiedy wybuchła wojna, Aniela wróciła w swoje rodzinne strony, do córki. Po wojnie już, wyszła za mąż. Za kogo? Za Józka. Owdowiał i w końcu ożenił się z Anielcią. Niestety podobno ja zdradzał i pewnego dnia porzucił. Nie miała kobieta szczęścia.
Poznałam Anielę osobiście. W latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku, Aniela odwiedziła nas. Była już wtedy staruszką, skromną, drobną, raczej brzydką. Moja babcia ją ugościła.
Aniela wtedy powiedziała, że doczekała czasów, kiedy to pani ją obsługuje.
Napisałam, że Anieli nie ma na żadnej rodzinnej fotografii. Od mamy jednak dowiedziałam się, że na jednym zdjęciu z Rabki prawdopodobnie jest Aniela. Stoi z tyłu w drzwiach.( pomiędzy moim dziadkiem a mamą. )

Gdzie się podział tamten czas...

piątek, 25 września 2009
W pobliżu zamku płynie rzeka Czarna Przemsza, rzeka dzieciństwa mojej mamy. Piękne dni lata dzieci spędzały nad tą rzeką. Zimą, gdy zamarzała, stawała się lodowiskiem. Nie była to zabawa bezpieczna. Dziwię się nawet, że babcia pozwalała na nią swoim dzieciom. Zdarzyło się przecież pewnej zimy, że brat mojej mamy topił się pod lodem, który okazał się zbyt cienki na jazdę po nim na łyżwach. Na szczęście wszystko skończyło się szczęśliwie. Został uratowany. Podarowano mu wtedy zaledwie kilka lat życia, zważywszy na jego dalsze losy w czasie wojny, która już wtedy zbliżała się wielkimi krokami.

Moja mama z bratem Władziem. Siewierz.
Po tej rzece przed wojną dziadkowie i ich goście pływali kajakiem. Nie były to może wyprawy na miarę wypraw Wańkowicza tropami Smętka, ale z pewnością bardzo przyjemne. Ciekawe czy dzisiaj ktoś po tej rzece pływa kajakiem?


Rzeka, o której piszę była także rzeką mojego dzieciństwa. W innej miejscowości, kilkanaście kilometrów dalej, ale to historia na zupełnie inną notkę.
Tak jak dom, w którym mieszkali dziadkowie, zmieniony wprawdzie, ale jednak pozostał, tak mieszkania, jego klimatu, wystroju już nie ma nigdzie i nie da się go odtworzyć w żadnym innym miejscu.


Moja babcia w gabinecie. Biurko i fotel były robione na zamówienie według projektu mojego dziadka. Blat i drzwiczki były inkrustowane różnymi gatunkami i odcieniami drewna. To biurko i fotel znajdują się w tej chwili w mieszkaniu mojej mamy. Taki zachowany maleńki skrawek przeszłości.
Nad biurkiem wisi portret dziadka. Na zdjęciu widać tylko kawałek. Ten portret również jest u mojej mamy. Te przedmioty towarzyszyły mojemu dzieciństwu. Są takim ogniwem łączącym mnie z przeszłością, z przodkami.


Biblioteka, którą tu słabo widać, również stoi w pokoju u mojej mamy. Prawie wszystkie meble ze zdjęć znajdowały się u nas w domu, wśród nich się wychowałam. Dopiero teraz jednak widzę jak są cenne wspomnieniami.
Ten fotel cały czas stał w mieszkaniu dziadków i babcia siadała w nim do końca swojego życia. Po jej śmierci spał na tym fotelu piesek. Fotela nie zabrałam do nowego mieszkania, był zbyt duży i za bardzo zniszczony. Tak mi się wówczas wydawało. Dzisiaj na pewno postąpiłabym inaczej. Dałabym go do odnowienia i zabrała. Czasami popełnia się w życiu błędy, których naprawić się nie da.


Na stole po prawej stronie widać obrus, haftowany przez babcię. Pamiętam go z mojego rodzinnego domu.
Jednak te wszystkie meble, obrusy przeniesione w inne miejsce i inny czas stwarzały tylko namiastkę tamtego domu. Stawały się pamiątkami pełnymi wspomnień i uczuć, pamiątkami po tym co przeminęło, co zostało brutalnie przerwane, rozdarte na kawałki tamtej jesieni 1939 roku.
W następnej notce muszę napisać o wspaniałej kobiecie, której nie ma na żadnej fotografii, a która praktycznie wychowała moją mamę i jej braci, która towarzyszyła rodzinie przez wiele lat, zarówno w domu jak i w czasie wyjazdów do Rabki czy Krynicy. O skromnej, ukrytej w cieniu a jednak bardzo ważnej osobie. O służącej Anieli.

Świat, który przestał istnieć

wtorek, 22 września 2009
Pozostał tylko na wyblakłych niewyraźnych fotografiach. Chciałoby się napisać: i w pamięci, ale niestety ja go pamiętać nie mogę. W moich wspomnieniach pozostaną jedynie opowieści rodzinne i te stare fotografie.
Planowałam wybrać się do miasteczka, w którym urodziła się moja mama, i w którym moi dziadkowie mieszkali przez kilkanaście lat, ale niestety nie mam środka transportu. Samochód jakby się trochę skasował :-)) Na następny trzeba zarobić. A chciałam przespacerować się śladami przeszłości. Zobaczyć jak dzisiaj wyglądają miejsca uwiecznione na przedwojennych fotografiach. Z pewnością jeszcze to zrobię. Teraz muszę sobie poradzić inaczej.
Już w XII wieku Siewierz był osadą targową, a od początku XIII w. siedzibą kasztelanii. Początkowo ośrodek grodowy znajdował się na południowy zachód od dzisiejszego miasta i zlokalizowany był wokół romańskiego kościoła pw. św. Jana Chrzciciela. Prawdopodobnie po najazdach mongolskich został przeniesiony w miejsce łatwiejsze do obrony. W 1276 Siewierz uzyskał prawa miejskie. Wytyczono wówczas Rynek będący do dziś głównym centrum miasta. W XIV wieku książęta bytomscy wznieśli lub zainicjowali budowę murowanego zamku.
I to właśnie u stóp tego zamku mieszkali moi dziadkowie.
Szkoła Elementarna, w której nauczyciele otrzymali mieszkanie przed wojną wyglądała tak. Widok od strony zamku.




Dzisiaj w tym budynku mieści się liceum. Szkoła została przebudowana i niewiele przypomina tę przedwojenną.
 


Fotografia pochodzi ze strony www.lo.siewierz.pl i jest jakości mizernej. Przypuszczam, że ktoś niefachowo przeskanował zdjęcie.
Tak wyglada dzisiaj wejście do szkoły....



...a przed wojna wygladało tak.


A od frontu tak:


W albumie rodzinnym mam wiele zdjęć robionych na tle ruin zamku.
Tutaj grono nauczycielskie w ogródku przed szkołą. W tle ruiny zamku.



Z zamkiem wiąże się też wiele opowieści i rodzinnych anegdot.
Młodszy z dwóch braci mojej mamy w wieku trzech lat jeszcze nie mówił, co było powodem wielkiego zmartwienia babci. Pewnego dnia w czasie przyjęcia, niezauważony przez nikogo wypił trochę likieru pozostawionego w kieliszkach przez gości. Poczuł się niewyraźnie i w obawie przed karą uciekł z domu. Został odnaleziony w ruinach zamku, gdzie sobie słodko spał. Po przebudzeniu powiedział pierwsze w zyciu słowo: opiłem się!! Od tej chwili buzia mu się nie zamykała.:-))

Do serca przytul psa, część 2

piątek, 18 września 2009

Pierwszym psem, którego ja pamiętam z najwcześniejszego dzieciństwa, był czekoladowy bokser o imieniu Boks. Oczywista oczywistość :-)) Miałam wtedy może cztery, może piec lat. Pies wydawał mi się bardzo duży i potężny. Przypuszczam, że był jednak zupełnie przeciętnym bokserkiem, z obciętym ogonem. Mieszkał w eleganckiej, murowanej budzie. Pewnego dnia wszedł do tej budy i umarł. Pamiętam to jak przez mgłę. Byłam za mała, żeby cokolwiek rozumieć z życia i śmierci psa.
Przez lata mojego już świadomego dzieciństwa towarzyszyły mi dwa psy. Owczarek niemiecki Sambo i biały szpic Bajbuś. Owczarek był bardzo łagodny, ale mały szpic nie pozwolił się nikomu pogłaskać. Od razu pokazywał zęby. Jedyną osobą, która mogła go bezkarnie dotykać był mój mały braciszek.

Pewnego roku Sambo zachorował na nowotwór i trzeba go było uśpić, czyli wykonać wyrok śmierci...wyrok, który wydał weterynarz.
Muszę przyznać, że nie byłam dobra dla tego psa. Widziałam w nim ofermę a nie psa obronnego. Szkoda tylko, że nie pomyślałam kim ja byłam dla niego....mam wyrzuty sumienia.

To ja z bratem i pies Sambo....oraz stary dziecięcy wózek, którym urządzaliśmy rajdy po podwórku. Ślady widoczne są na zdjęciu :-))

Kiedy jeszcze Sambo żył, dostaliśmy w prezencie małego, czekoladowo złotego pieska. Kundelka, puchatą kuleczkę. Był śliczny i kochany. Nie wiem dlaczego piszę- był. Przecież to była suczka. Karunia. A delikatna jak arystokratka! Pamiętam jej pocieszne próby wchodzenia po schodach. Schodziła z nich zawsze tyłem.

To jest właśnie Karunia, młodziutka jeszcze, w pierwszym roku pobytu u nas. Pani zresztą też młodziutka, nastoletnia i bez makijażu...aż trudno uwierzyć :-)


Kiedy urodziłam córkę i przywieźliśmy ją do domu, piesek położył się pod wózkiem i nie pozwolił nikomu zbliżyć się do dziecka. Minęło trochę czasu zanim dała się przekonać, że to nie jej dziecko tylko moje.
Żyła aż do dnia, w którym przeprowadziłam się z dziećmi do nowego mieszkania. Podobno zadławiła się kością. Nie było mnie przy tym.
cdn.

niedziela, 28 sierpnia 2011

Do serca przytul psa, część 1

Dom jest prawdziwym domem tylko wtedy, gdy są w nim dzieci i psy. Dom tworzą nie ściany, kominki, lśniące podłogi lecz mieszkający w nim ludzie. Rodzina. Najlepiej, żeby była wielopokoleniowa. Babcie, dziadkowie, prababcie, ciotki i wujkowie, rodzice i dzieci.

Przy dzisiejszych metrażach większości mieszkań jest to fizycznie niemożliwe a i psychicznie nie do zniesienia. A gdzie tu jeszcze znaleźć miejsce dla psa?

Myśląc o domu widzę obszerne, widne pokoje, werandę obrośniętą dzikim winem, na której wieczorami zasiada cała rodzina. Widzę ogrod z warzywnikiem, rabatami kwiatowymi. Przy ścieżkach płoną nasturcje. Dalej sad owocujący jesienią najwspanialszymi jabłkami na świecie: antonówkami, malinówkami, kosztelami, gruszkami klapsami, śliwkami węgierkami i damaszkami.

Przed domem biegają dzieci w otoczeniu psów, dużych i małych, rasowych i kundelków.

O każdej porze roku i dnia można zarzucić na siebie byle co i wyjść przed dom z kubkiem kawy. Przywitać pierwsze promienie słońca, usłyszeć śpiew ptaków lub nocą popatrzeć w gwiazdy.

Mój dom, moje miejsce na ziemi.

Nie mam takiego miejsca, wszędzie jestem gościem.

Żaden pies nie ma w tej chwili mnie.

W naszej rodzinie od najdawniejszych czasów zawsze były psy, co najmniej dwa. Mały i duży.

W latach dzieciństwa mojej mamy dziadkowie mieli trzy psy. Jeden pies duzy, rasy nieokreślonej i imieniu mnie nieznanym ( lub zapomnianym). Drugim była suczka Lalka, szpic biały. Trzecim czekoladowy jamnik Figa. Muszę tu wspomnieć, że dzidkowie byli nauczycielami i mieszkali w szkole, na piętrze. Mieszkały tam jeszcze inne nauczycielki, którym ilość psów nieco przeszkadzała. Bały się po prostu takich dzikich, ogromnych i krwiożerczych bestii.:))) Pewnego dnia taka właśnie nauczycielka powiedziała mojej babci, że  sobie nie życzy żadnych psów w tym domu. Wtedy moja babcia stanęła na szczycie schodow prowadzących na piętro, i powiedziała: proszę pani, jestem u siebie i jak będę chciała to sobie tygrysa kupię!!


Moja mama, jej brat i pies Lalka. Rok 1932.


Przed budynkiem szkoły. Po prawej babcia i pies, którego imienia nie pamiętam.

Rodzice moi w początkach małżeństwa mieszkali we Wrocławiu. Było to tuż po wojnie. Przygarnęli psa,owczarka niemieckiego. Dosłownie niemieckiego, pozostawionego na ziemiach zachodnich właśnie przez jakiegoś Niemca. Pies miał na imię Lord. Był piękny, posłuszny, wierny. Nie dopuszczał w pobliże mojej mamy nikogo. A wyciągnięcie ręki w kierunku mamy, choćby w celu przywitania się, kończyło się wściekłym atakiem Lorda.

A to właśnie Lord i moja mama.

Rolę małego, pokojowego pieska w ówczesnym domu moich rodziców, pełniła mała świnka Lusia.

Była prezentem, przeznaczonym  na szynki na święta. Biedna Lusia jednak chyba coś przeczuwała, bo postanowiła nie rosnąć. Pozostała śliczna i malutka. Chodziła krok w krok za moją mamą po mieście.


Oto świnka Lusia.

cdn.

sobota, 27 sierpnia 2011

Listy z tamtych lat

Mój syn przebywał dwa lata w USA. W tym czasie dostałam od niego kilka maili. Gdybym nie widziała adresu poczty z jakiej list ten dotarł, nie wiedziałabym, że to od syna. Równie dobrze mogłabym sama go napisać i wydrukować. Wyglądałby tak samo.

A ja tak bardzo tęsknię za prawdziwym listem, napisanym na papierze, piórem, ręką bliskiej osoby, jej charakterem pisma. Takie listy mają duszę. Żyją przez wiele, wiele lat, bo na nich zachowała się cząstka kochanych osób, których już między nami nie ma.

W dzisiejszych czasach poczta przesyła pisma urzędowe, dokumenty, może czasem kartki z życzeniami czy ślubne zaproszenia oraz przesyłki z allegro.

Wiem, że poczta elektroniczna jest błyskawiczna, sama z niej korzystam. Tylko, że po takim liście nie pozostaje żaden ślad, poza maleńkim bezosobowym plikiem. Nie da się go schować do kuferka z rodzinnymi pamiątkami.

Przeglądałam właśnie dzisiaj stare listy. Począwszy od tych pisanych ręką mojej babci w latach jej młodości, do listów z czasów wojny aż do tych, które otrzymywałam od mojego ojca. Czytając te listy teraz, wyobrażam sobie osobę, która je pisze, widzę jak trzyma pióro, jak się zastanawia, widzę malujace się na jej twarzy uczucie. Wracam do tamtych lat, do lat, których cząsteczka pozostała na tym skrawku pozółkłego papieru listowego.Takich wzruszeń nie zapewni żadna poczta elektroniczna czy sms.

To jest moja babcia w roku 1920, przed ślubem ze swoim kochanym Lucjanem.




.

List z czasów narzeczeństwa moich dziadków. Panie Lucjanie!- tak, w tamtych czasach do narzeczonego nie mówiło się po imieniu.

W późniejszych latach, już jako żona, babcia pisała listy do dziadka przebywającego w Krakowie, listy na maleńkim, zgrabnym papierze listowym.

 

A tak wygladała autorka listów, lata trzydzieste ubiegłego wieku.

"ponieważ odszyfrowałeś moje wykreślenie ( z poprzedniego listu), więc muszę Ci już otwarcie wszystko napisać. Otóż dałam do odnowienia krzesła i kanapę i zrobić materace do łóżek i to mi wyrwało 200 złotych. Chciałam Ci zrobić niespodziankę i dlatego przekreśliłam. (....) Nie wyobrażam sobie jak można się nudzić w Krakowie. Mój Drogi, pilnuj się, bo pokus tam nie brak."

"....będę czekać z utęsknieniem na list, a poźniej na Ciebie. Śniło mi sie, że byłam z Tobą w górach i tak bardzo mi sie te góry spodobały, że nawet po przebudzeniu ten zachwyt pozostał. Kończę całując i ściskając swojego Lucy, Anka."

A to jeden z ostatnich listów napisany przez Zbyszka do rodziców, którzy przebywali w Kąpielach Wielkich.


"U nas wszystko w porządku, zarabiamy, mamy co jeść. Ale mnie dreczy jedno pytanie: jak zyć? Co robić w wolnych chwilach. Ja muszę mieć plan czy nawet cel w życiu, a teraz nie wiem, nic nie wiem. (...) potrzebny mi jest Tatuś ponieważ mam szereg kwestii co do których mam watpliwości i chciałbym porozmawiać. (...) Babcia juz ciężko pracować nie może. Nie mamy opieki a sami dbać o niektóre rzeczy nie umiemy. Ale myślę, że jeszcze rok wojny w tych warunkach wytrzymamy."

Pół roku później  już nie żył...

Brat mojej babci zmarł już po opuszczeniu obozu , w drodze do domu. Zdążył jeszcze przesłać do swojej matki karteczkę ze zwykłego papieru pakowego z nakreslonymi pospiesznie kilkoma słowami.


A ja , jako mała dziewczynka , otrzymywałam takie listy od mojego Taty.


Listy były pełne pięknych rysunków wykonanych jego ręką.


Wśród listów w rodzinnym archiwum znajdują sie też takie jak ten: przysłany przez Władka z obozu , z bloku 11- bloku śmierci...