niedziela, 28 sierpnia 2011

Do serca przytul psa, część 1

Dom jest prawdziwym domem tylko wtedy, gdy są w nim dzieci i psy. Dom tworzą nie ściany, kominki, lśniące podłogi lecz mieszkający w nim ludzie. Rodzina. Najlepiej, żeby była wielopokoleniowa. Babcie, dziadkowie, prababcie, ciotki i wujkowie, rodzice i dzieci.

Przy dzisiejszych metrażach większości mieszkań jest to fizycznie niemożliwe a i psychicznie nie do zniesienia. A gdzie tu jeszcze znaleźć miejsce dla psa?

Myśląc o domu widzę obszerne, widne pokoje, werandę obrośniętą dzikim winem, na której wieczorami zasiada cała rodzina. Widzę ogrod z warzywnikiem, rabatami kwiatowymi. Przy ścieżkach płoną nasturcje. Dalej sad owocujący jesienią najwspanialszymi jabłkami na świecie: antonówkami, malinówkami, kosztelami, gruszkami klapsami, śliwkami węgierkami i damaszkami.

Przed domem biegają dzieci w otoczeniu psów, dużych i małych, rasowych i kundelków.

O każdej porze roku i dnia można zarzucić na siebie byle co i wyjść przed dom z kubkiem kawy. Przywitać pierwsze promienie słońca, usłyszeć śpiew ptaków lub nocą popatrzeć w gwiazdy.

Mój dom, moje miejsce na ziemi.

Nie mam takiego miejsca, wszędzie jestem gościem.

Żaden pies nie ma w tej chwili mnie.

W naszej rodzinie od najdawniejszych czasów zawsze były psy, co najmniej dwa. Mały i duży.

W latach dzieciństwa mojej mamy dziadkowie mieli trzy psy. Jeden pies duzy, rasy nieokreślonej i imieniu mnie nieznanym ( lub zapomnianym). Drugim była suczka Lalka, szpic biały. Trzecim czekoladowy jamnik Figa. Muszę tu wspomnieć, że dzidkowie byli nauczycielami i mieszkali w szkole, na piętrze. Mieszkały tam jeszcze inne nauczycielki, którym ilość psów nieco przeszkadzała. Bały się po prostu takich dzikich, ogromnych i krwiożerczych bestii.:))) Pewnego dnia taka właśnie nauczycielka powiedziała mojej babci, że  sobie nie życzy żadnych psów w tym domu. Wtedy moja babcia stanęła na szczycie schodow prowadzących na piętro, i powiedziała: proszę pani, jestem u siebie i jak będę chciała to sobie tygrysa kupię!!


Moja mama, jej brat i pies Lalka. Rok 1932.


Przed budynkiem szkoły. Po prawej babcia i pies, którego imienia nie pamiętam.

Rodzice moi w początkach małżeństwa mieszkali we Wrocławiu. Było to tuż po wojnie. Przygarnęli psa,owczarka niemieckiego. Dosłownie niemieckiego, pozostawionego na ziemiach zachodnich właśnie przez jakiegoś Niemca. Pies miał na imię Lord. Był piękny, posłuszny, wierny. Nie dopuszczał w pobliże mojej mamy nikogo. A wyciągnięcie ręki w kierunku mamy, choćby w celu przywitania się, kończyło się wściekłym atakiem Lorda.

A to właśnie Lord i moja mama.

Rolę małego, pokojowego pieska w ówczesnym domu moich rodziców, pełniła mała świnka Lusia.

Była prezentem, przeznaczonym  na szynki na święta. Biedna Lusia jednak chyba coś przeczuwała, bo postanowiła nie rosnąć. Pozostała śliczna i malutka. Chodziła krok w krok za moją mamą po mieście.


Oto świnka Lusia.

cdn.

2 komentarze:

  1. znam takie zdjęcia z szuflad mojej babci. Nawet pies jakby podobny... Świnki natomiast zazdroszczę. Moja rodzina miała do nich podejście bardziej praktyczne ;-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Może była moda na takie pieski :) Do świnek większość ludzi ma podejście praktyczne, dlatego świnka Lusia znalazła na to sposób. Bardzo skuteczny:) Nie miałam przyjemności jej poznać, nie było mnie wtedy jeszcze na świecie a jeno w planach:))

    OdpowiedzUsuń