sobota, 27 sierpnia 2011

Młodość, teatr i ścierka w zupie

Nie lubię września, a to z powodu bardzo prozaicznego. Zaczyna się rok szkolny. Wydawałoby się, że mnie to juz nie dotyczy. Taki wniosek jednak jest błędny. Czy tego chciałam czy nie, zostałam babcią. A co robią wszystkie babcie o tej porze roku? Odprowadzają wnuki do szkoły, pamietają co trzeba zabrać i co przygotować, kiedy jest zebranie a kiedy wycieczka. Pamiętają o książkach i kapciach. Kupują batoniki i soczki. Czekają przed szatnią na niskich i niewygodnych ławeczkach w niewyobrażalnym hałasie. W każdym razie ja tak robię...

A tak mi się nie chce chodzić do szkoły!

Gdzie się podziały moje szkolne lata?

Paskudne były, ale teraz z perspektywy tych wielu minionych lat wspominam je z łezką w oku. Pewnie dlatego, że byłam wtedy młoda i całe życie było przede mną. Już nie jest.
Nie lubiłam szkoły, ale lubiłam uroczystość rozpoczęcia roku szkolnego. Początek czegoś nowego, nieznanego, pełnego tajemnic, niewiadomego. Miałam nowiutkie książki, poważniejsze i mądrzejsze niż w roku poprzednim, nowe ubranie, mogłam z góry patrzeć na te dzieciuchy z młodszych klas. Było to przyjemne.

Pierwszego września ubierano mnie w obowiązkową białą bluzkę, która nawiasem mówiąc była okropna, nietwarzowa, niemodna. Kołnierzyk zapięty pod samą szyję dusił niemiłosiernie. Spódniczka oczywiście musiała być granatowa, w możliwie najbrzydszym odcieniu granatu, plisowana. Zazdrościłam koleżankom, które miały spódniczki drobniutko plisowane. Ja niestety miałam plisy grube a spódniczka uszyta była przez mamę. Mama moja twierdziła, że dziecko ma być ubrane skromnie, nie musi się nikomu podobać, przecież to tylko dziecko. Tak więc ja nie podobałam się ani sobie ani nikomu innemu. Przekładało się to na relacje z koleżankami i kolegami niestety.

Na moje dyskretne uwagi na temat  wyglądu odpowiedź matki była stale taka sama : głupstwa gadasz! Przestałam więc gadać i unikałam szkoły i wrednych dzieciaków jak tylko mogłam. To z kolei powodowało kłopoty i w domu i w szkole. Byłam piętnowana przez nauczycielki publicznie, przy wszystkich moich wrogach, ku ich uciesze.Piękne szkolne lata!
Pierwszego dnia jednak szłam ze wszystkimi pełna nadziei i wiary w lepsze jutro. Zaopatrzona byłam co roku w róże zerwane w naszym ogródku. Każde z dzieci niosło jakiegoś badyla dla ukochanej nauczycielki. Lizusy taszczyły ogromne bukiety, w które zaopatrzyli je przezorni rodzice traktujący ten zakup jako inwestycje w przyszłość swojej pociechy. Świetlaną przyszłość w naszej kochanej socjalistycznej ojczyźnie. Polska była wtedy ludowa, jak wszystko. Ja nie specjalnie. Nie bardzo dawałam się urobić jak plastelina, żeby przystawać  do ciasnych ram komunistycznej szkoły. Drogo za to płaciłam. Uważana byłam za upośledzoną umysłowo i chorą psychicznie.

Jedyna rzecz, dla której wytrzymałam w tej szkole to był teatr.

Mieliśmy w szkole ogromną aulę a w niej wspaniałą scenę teatralną z całym zapleczem, garderobami, pomieszczeniami technicznymi mieszczącymi się pod sceną, do których prowadziły kręte schodki. To było cudowne miejsce, pełne magii. Tajemniczy świat, w którym wszystko było możliwe, w którym mogłam być królewną albo wróżką. Stojąc na scenie nie czułam się gorsza od innych, byłam kimś wyjątkowym, piękniałam, zapominałam o całym szarym i złym świecie, głupich nauczycielach, o programie partii, który był programem całego narodu, o programie szkolnym, który był szczytem zakłamania i nawet o wstrętnym fartuchu szkolnym uszytym z podszewki. Stanąć na scenicznych deskach, zamknąć oczy i poczuć zapach teatru – farby, dekoracji, kostiumów i kurzu. Usłyszeć delikatny szelest kurtyny. Otworzyć oczy w chwili, kiedy na środek sceny pada jasny krąg światła wyglądający jak księżyc na tle ciemnego nieba. Stanąć w samym środku świetlistego kręgu, w świecie, w którym można mówić tylko szeptem aby nie spłoszyć tej chwili. Jestem tu aby stać się bohaterką najwspanialszej historii, którą sama stworzę i zawsze będzie prawdziwa, bo cały fałsz pozostał tam, za rampą.

Dostać rolę w przedstawieniu nie było sprawą prostą. To, że miałam talent nie było sprawą najważniejszą. Miałam konkurentki, beztalencia, ale za to najlepsze uczennice. Na akademiach mówiły wiersze Broniewskiego głośno i wyraźnie. Jak to będzie wyglądało jeżeli w przedstawieniu wystąpi ktoś, kto ma stopnie takie sobie, nikomu się nie podlizuje, i w ogóle jest nikim? Jednak musiało wyglądać, bo na szczęście reżyser miał trochę oleju w głowie i wybierał właśnie mnie. Byłam chuda, nosiła okulary, ciasno zaplecione warkocze ( skromność przede wszystkim! ) ale za to jaką byłam królową!! To sztuka zagrać, że się jest pulchną i piękną, i że się doskonale widzi bez okularów. A ja to potrafiłam!
Przedstawienia i próby, szycie kostiumów nie zdarzały się jednak codziennie. Zwykle było szare życie szkolne. W szkole była stołówka, której nienawidziłam. Nie chciałam tam jadać obiadów. Gotowały je kucharki, które wyglądały jak czarownice a ubrane były jak bajkowe baby mieszkające w chatce w lesie i zbierające zioła, oczy ropuch i inne paskudztwa. Obiadki roznosiła kobieta, która była prawdopodobnie sprzątaczką czy pomocą kuchenną. Nigdy tego nie wiedziałam. Była chuda, brzydka, brudna. W jednej łapie trzymała stale brudną ścierę, którą przecierała stoliki, a w drugiej niosła talerz . Kciuk zawsze miała zanurzony w zupie. Stawiała talerz na stole, oblizywała kciuk i szła po następną porcję, wymachując brudną szmatą. Byłam przekonana, że ściera nie raz wpadła jej do garnka z zupą. Wyciągnęła ją pewnie, wykręciła i dalej używała. Powiedziałam o tym w domu. Usłyszałam: głupstwa gadasz! W tamtych czasach dzieci i ryby głosu nie miały. Nie miały też racji.

Każda ze szkół, do których uczęszczałam była szkołą przetrwania dla niepokornej indywidualistki i artystycznej duszy. Przetrwałam jednak. Natura obdarzyła mnie wrażliwością motyla, ale skórą grubą jak u słonia.

Powiedziałabym- jak dobrze, że nie muszę już chodzić do szkoły! - gdyby nie fakt, że jutro rano zostaną mi podrzucone dzieci, z którymi muszę.....iść do szkoły!!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz