sobota, 27 sierpnia 2011

Pamiętajmy o ogrodach

Moja rodzinna zielona wyspa znajdowała się w kwadracie otoczonym czterema uliczkami.

Dzisiaj nie istnieje ani mój dom, ani moja ulica, ani piękna parkowa dzielnica mojego miasta.

Zniknęła z powierzchni ziemi jak wiele innych podobnych dzielnic.

Jak bohater romantyczny, wracam teraz do utraconych krajobrazów dzieciństwa. Serce zawsze maluje obrazy piękniejsze od rzeczywistych. Te zachowane w pamięci są jedyną trwałą rzeczą w życiu, punktem odniesienia, życiowym kompasem.

Na starych, wyblakłych zdjęciach zatrzymał się czas. Widzę na nich dom otoczony dużym ogrodem. Zmieniali się mieszkańcy domu, rodzili się, umierali a ogród trwał, niezmieniony przez czas. Tajemniczy ogród mojego dzieciństwa.

Moja mama w ogrodzie-1952 rok.
Ten sam ogrod, zima 1952 roku. W wózku jestem ja.

 
Moja babcia przy kwitnacej czeresni.


To ja. Ten sam ogrod, ta sama ścieżka kilkanascie lat poźniej.

To samo miejsce. Na pierwszym planie moja córka. Zdjęcie zrobione 13 grudnia 1981 roku.

Ogród był piękny i tajemniczy o każdej porze roku.

Zimą, gdy spadł śnieg, zakładało się wysokie buty i wchodziło w ten biały świeżutki puch zostawiając za sobą głębokie ślady. Szukało się miejsc, gdzie śnieg był najgłębszy. Jak przyjemnie było zatopić się w tej mięciutkiej bieli, takiej gładziutkiej, czyściutkiej mieniącej się kryształkami lodu. Ceną za tę przyjemność były przemoczone nogi i buty oraz monotonne terkotanie mamy, trwające czasem i pół dnia, jak to ona nie może wyjść z podziwu dla głupoty swoich latorośli, że konsekwencje takiego postępowania będą opłakane, i że to się w ogóle źle skończy. Ale warto było. Oj, warto.

Latem, w wakacje, ogród zamieniał się w prawdziwy raj. Ulubioną zabawą była zabawa w policjantów i złodziei. Były pościgi wśród drzew, rabatek z kwiatami i grządek z warzywami. Slalomy między krzakami agrestu, piwonii, pigwy i babcią załamującą ręce i opłakującą zniszczone zasiewy i rozdeptane przez nieuwagę nasturcje czy prymulki. Ale wolność, którą się czuło w piersiach była tego warta. Kiedy już zabawa zmęczyła przykucało się pod krzaczkiem porzeczki i pochłaniało cierpkie i soczyste owoce. Uszczknęło się też agrestu. Najlepszy był ten niedojrzały, kwaśny, ten którego nie wolno było jeść pod groźbą czekającej nieuchronnie biegunki.

Najpiękniej było wiosną, kiedy zakwitły wszystkie drzewa owocowe. Ogród wyglądał jak panna młoda. Po prostu bajka. Można było usiąść na ławeczce i patrzeć, patrzeć i patrzeć. Nasycić wzrok tym widokiem i zabrać go w dalszą wędrówkę przez życie, zachować na zawsze.

Teraz, kiedy zamykam oczy przywołuję ten obraz, taki wyraźny, nie zmieniony przez czas. Nikt nigdy nie zabierze mi tego widoku.

Za furtką ogrodu zaczynał się mój mały świat, którego uczyłam się dzień po dniu, ulica po ulicy.

Idąc w lewo wzdłuż płotu sąsiada dochodziło się do ulicy wybrukowanej „kocimi łbami”, po której trzęsły się wiejskie furmanki ciągnięte przez ciężkie, masywne konie. Jedynym budynkiem widocznym z mojego punktu obserwacyjnego był Dom Ludowy z czerwonej cegły , otoczony wysokimi sosnami. Tam mieściło się kino, do którego chodziłam z ojcem w każdą niedzielę na poranki filmowe.

Przez lasek biegła wąska ścieżka, którą chodziliśmy z babcią  do kościoła. Przed samym kościołem był staw otoczony płaczącymi wierzbami.

W tym sosnowym lasku odbywały się co roku dożynki, w których uczestniczyłam jako córka jednego z organizatorów. Robiłam rzeczy ideowo słuszne: jeździłam traktorem „Ursus”, jadłam kiełbasę, tańczyłam, trzymałam ojca za rękę i byłam szczęśliwa.

Wychodząc z furtki mojego ogrodu w prawo wchodziło się na ulice Ogrodową.

Patrząc dzisiaj na wieżowce stojące w tym miejscu, trudno sobie wyobrazić, że była tu w ogóle jakaś ulica. Ale ja wiem, że była.

Biegła wzdłuż płotów z szerokich smołowanych desek lub delikatnych balasek. Płoty stały na straży ogrodów, przepastnych i dzikich, ukrywających w swoich wnętrzach domy.

Na tej ulicy wszystkie pory roku widać było jak na dłoni. Ulica kwitła, pachniała, owocowała, żyła razem ze swoimi mieszkańcami.

Dzisiaj wyglądając z okna wieżowca, trudno stwierdzić – bez pomocy kalendarza – jaką mamy porę roku.

Jak można żyć nie widząc kwitnącej jabłoni?

Nasuwa się pytanie, na które żaden filozof nie znajdzie odpowiedzi....dlaczego zburzono mój dom, zrównano z ziemia ogród, aby na tym miejscu postawić szpecące targowisko?

Wiem, że świat musi się zmieniać, tylko po co zmieniać to co piękne i dobre?

Pamiętajcie o ogrodach

Przecież stamtąd przyszliście

W żar epoki użyczą wam chłodu

Tylko drzewa, tylko liście


Pamiętajcie o ogrodach

Czy tak trudno być poetą

W żar epoki nie użyczy wam chłodu

Żaden schron, żaden beton (J.Kofta)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz